Przyszywany wnuk Kazimierza Nowaka Grzegorz Król – przyszły mistrz domino :) (Fot. Jakub Pająk)

Piotr znowu rozstawił namiot w pokoju. Zawsze tak robi w obawie przed strasznym komarem napakowanym malaryczną trutką. Reszta załogi póki co dzielnie znosi sporadyczne ukąszenia. Prawdziwa walka zacznie się na południu, na statku płynącym przez ponad trzystukilometrowe bagna Sudd.

Dziś, a mamy 17 dzień lutego, jesteśmy już w sudańskim mieście Atbara. I zanim cofnę się o kilka dni wstecz na pokład promu relacji Asuan – Wadi Halfa, dodam tylko, że zarówno miasto jak i hotelowy pokój to za dużo powiedziane. Bo cóż tu mamy – kilkanaście ulic na krzyż (z czego trzy asfaltowe) i rzędy parterowych chałup, które wyglądają jakby za chwilę miały się zapaść w otaczającym je piachu.

A co do pokoju – jest cztery prycze i podłoga z betonu. Szczyt techniki – w poprzednim łóżka stały wprost na klepisku. Tak trwałym, jak cała otaczająca nas prowizorka. Wystarczyło je przesunąć, by zrobić spore dziury w podłożu.

Sudańskie dziewczęta. (Fot. Jakub Pająk)

Dziwne słowo „pomieścić”

Kilka dni wcześniej, godzina 15. Kwaśny smród, który atakuje nozdrza jest tak intensywny, że w ułamku sekundy otwieram oczy. Tak szybko się to stało, że facet nie zdążył jeszcze ściągnąć drugiego buta. Obiekt jest w odległości trzydziestu centymetrów, spania na razie nie będzie, więc rozejrzyjmy się nieco dookoła.

Prom jest nie za mały, nie za duży, ot, taki w sam raz, żeby pomieścić kilkaset osób. W Europie musiałby być oczywiście kilka razy większy, bo afrykańskie słowo „pomieścić” nie zmieściłoby się w głowach „cywilizowanych” urzędników. Tutaj oznacza stertę tobołów i walizek, siatek i siateczek, pudeł pełnych telewizorów i urządzeń AGD, dziecięcych rowerów i metalowych balustrad wciśniętych jedne obok drugich, jedne na drugich i jedne pod drugimi. Każdy centymetr zajęty, każdy wolny milimetr skrzętnie zagospodarowany.

Do tego te kilka setek istnień ludzkich poupychanych między to wszystko, połączonych w grupy duże i małe, zajmujących każdy skrawek pokładu, który się jeszcze jakoś uchował. Arabowie w białych dżalabijach pogrupowani z Arabami z wyższością spoglądają na resztę towarzystwa. Czarni z Południa palą papierosy z innymi Czarnymi. Choć słońce pali niemiłosiernie są poubierani w wełniane czapki i puchowe kurtki. Taka zapowiedź tego, że gorąco to dopiero będzie.

Miejscówkę mamy pod szalupą ratunkową, która daje trochę cienia. Jest dobrze, nawet pan Skarpeta w końcu gdzieś znika. I choć prom zamiast o trzynastej startuje po osiemnastej, a w nocy temperatura spada do kilku stopni, to uwierzcie – dajemy rade.

I tu przekazuje pałeczkę narratora Jakubowi Pająkowi. Z lenistwa nieco spowodowanego słońcem, które praży niemiłosiernie i wypala zdolność logicznego myślenia. Ale też ze względów praktycznych – po cóż się bowiem powtarzać, skoro Kuba na pustyni zna się najlepiej i opisał to tak pięknie.

* * * * *

Biały na rowerze – śmiech i politowanie

Po jakichś osiemnastu godzinach rejsu dobijamy do przystani Wadi Halfa. Momentalnie robi się gęsto – zjawiają się tragarze, a po pasażerów podjeżdżają busy i pikapy. Ale do zejścia na ląd nie tak prędko. Najpierw czeka nas ścisk w mesie pierwszej klasy, gdzie odbywa się wstępna odprawa paszportowa, a dopiero potem kombinacje z dostarczeniem na ląd naszych sakw i rowerów.

Biały na rowerze budzi wśród niektórych Arabów śmiech i politowanie – wszak tylko biedny albo głupi męczyłby się rowerem, jak można samochodem. (Fot. Jakub Pająk)

W końcu stajemy na sudańskiej ziemi, sprawnie pakujemy rowery i ruszamy na pierwszy kilometr naszego etapu – szutrowo-piaszczystą drogą do odprawy celnej. Kazimierz Nowak, którego śladami podążamy pisał Wbrew obawom odprawa celna i paszportowa nie zajęły wiele czasu – widocznie nie wywoływałem aż tak złego wrażenia mym beduińskim strojem i bosymi pokaleczonymi stopami. Drugiego dnia w drodze nie wyglądamy może strasznie, jednak biały na rowerze budzi wśród niektórych Arabów śmiech i politowanie – wszak tylko biedny albo głupi męczyłby się rowerem, jeśli można jechać samochodem.

W każdym bądź razie, zarówno odprawa na promie, jak i ta teraz celno-paszportowa, z racji koloru skóry idzie błyskawicznie. Omijamy długi sznur podróżnych z tobołami i już po chwili mkniemy asfaltową szosą do miasteczka Wadi Halfa. Tu jeszcze tylko drobna formalność – rejestracja na policji, siedem okienek, pomiędzy którymi biegamy z różnymi formularzami, plus czterdzieści jeden dolarów i już możemy legalnie przez miesiąc poruszać się po północnym Sudanie.

Pociągu nie będzie

Dobijając do przystani w Wadi Halfa połączyliśmy się on-line z Radio Szczecin. Jeszcze z promu opowiedziałem o naszych planach na najbliższy czas: rozdzielamy się, połowa z nas pojedzie pociągiem do Atbara – wiernie po trasie Nowaka, zaś druga rowerami wzdłuż Nilu, czyli zapewne tak jakby pojechał Kazik, gdyby go nie przymuszono do kolei. Tak, taki był plan, tak, mówiłem o planach i to pewnie był błąd… Teraz wiem, że to było tylko zamierzenie, lecz w tańcu Afryka poprowadziła inaczej.

Już w drodze z portu do miasteczka zastanowiło mnie, dlaczego nie ma pociągu, który zsynchronizowany jest od zawsze z promem. Pomyślałem jednak, że tutaj wszystko jest wtedy, kiedy ma być, więc może przyjedzie później. Po rejestracji na policji usiedliśmy na herbatce (w Sudanie panuje prohibicja) i wtedy uderzyła nas ta piorunująca nowina…

– Nie ma pociągu

– OK, a jutro?

– Nie ma dzisiaj, jutro też nie będzie.

– A kiedy jest w tym tygodniu?

– Nie ma w ogóle, zlikwidowano połączenie…

– Ale jak to zlikwidowano? Niemożliwe. Może jest jakiś towarowy chociaż?

Nie dowierzając wróciliśmy na dworzec kolejowy Wadi Halfa – pociągu nie ma, wagonów też nie za bardzo i w ogóle wszystko pozamykane na cztery spusty… to chyba faktycznie na pociąg nie mamy co liczyć (linię Wadi Halfa-Atbara zamknięto, po otwarciu asfaltowej szosy wzdłuż Nilu), ale co w takim razie dalej? Jechać wzdłuż torów przez płaską, beznadziejnie nieciekawą pustynię, gdzie najbliższa studnia jest za czterysta kilometrów?

Sięgnęliśmy po książkę Nowaka i po chwili mieliśmy jasność, co dalej. Tak więc wbrew woli jechałem pociągiem, choć wolałbym drogę tę przebyć rowerem i zobaczyć Pustynię Nubijską. Zatem wbrew woli, a może raczej planom naszej dwójki pojedziemy na rowerach, ruszymy na szlak, którego możliwość podziwiania odebrano Nowakowi siedemdziesiąt osiem lat temu. Na trasę wierną Kazikowi wrócimy w Atbara.

Każdy skrawek cienia się liczy! (Fot. Jakub Pająk)

Długie kilometry przez pustynię

Ruszamy z Wadi Halfa szlakiem, który z pewnością wybrałby Kazimierz Nowak, gdyby tylko nie zmuszono go do jazdy pociągiem – na południe przez Pustynię Nubijską trzymając się blisko Nilu. Świeżo oddana do użytku, asfaltowa droga, przez którą zresztą zawieszono linię kolejową Wadi Halfa – Atbara, biegnie przez pierwsze sto trzydzieści kilometrów z dala od doliny Nilu. Po drodze znajduje się zaledwie jeden zajazd-herbaciarnia, żadnej osady, studni… jedyna oznaka cywilizacji to świeżutki asfalt, na którym nie zdążono namalować jeszcze żółtych linii.

Jedzie się naprawdę gładko, deniwelacje niewielkie, ruch niemal zerowy – dziennie mija nas dosłownie kilkanaście pojazdów. Najwspanialsze jest braterstwo pustyni. Każdy mijający nas pojazd radośnie trąbi, mruga światłami, a ludzie wesoło machają w pozdrowieniu. Za każdym razem odmachujemy szczerząc się w uśmiechu. Czasem samochody zwalniają, a kierowcy i pasażerowie pytają na migi, czy wszystko w porządku. Mało tego, solidarność w tych trudnych, pustynnych warunkach jest przeogromna. Wystarczy, że podczas postoju ktoś z nas położy się na asfalcie albo chociaż wygląda na zbyt zmęczonego – wtedy przejeżdżające samochody zatrzymują się, pasażerowie wysypują się z kabiny pytając, czy czegoś nam nie potrzeba.

… a potrzeba być może, w szczególności wody – w środku dnia, tak między południem a 15-tą, od asfaltu grzeje jak z pieca hutniczego, z nieba leje się żar, gęste powietrze wisi w bezruchu. To nie jest dobry czas do jazdy na rowerze – najlepiej wstawać o świcie i ruszać w drogę, tak do południa, a kontynuować dopiero popołudniem po sjeście i lunchu, kiedy upał nieco zelżeje. Niestety zdarzyło nam się przez dwa dni jechać w tych piekielnych godzinach, bo… po drodze nie było ani odrobiny cienia, ani jednego drzewka przez kilkadziesiąt kilometrów. Wokoło gołe, skaliste góry, u podnóża których rozciągają się żwirowo-piaszczyste regi, lecz cienia jak na lekarstwo. Jedynie w uedach – dolinach okresowych rzek, możemy liczyć na jakąś akację lub tamaryszek (trzeba uważać na kolce dziurawiące koła), z tym że uedy leżą w sporej odległości od siebie.

Jeden z biwaków. (Fot. Jakub Pająk)

Biwakujemy  pośrodku szczerej pustyni, w minimalistycznym krajobrazie pod rozmigotanym miliardowo firmamentem. Nigdzie na świecie nie ma takiego nieba jak na pustyni, nigdzie indziej cisza nie brzmi tak pięknie, nigdzie indziej herbata nie smakuje jak ambrozja… i nigdzie człowiek nie wyśpi się lepiej,  jak wprost na piasku nie odgrodzony niczym od Absolutu. Ukochałem pustynię przed laty i chyba już zawsze będę do niej wracał – po ciepło jej dni i czarowność nocy, w szczególności na Saharę – osobny kontynent, jedyny w swoim rodzaju wymiar czaso-przestrzeni. Wielki Wóz nurkuje dyszlem za horyzont – ostatnia migawka przed błogim snem.

Kobiety rządzą?

Z powrotem do doliny Nilu docieramy mocno wycieńczeni jazdą w skwarze wczesnego popołudnia i kurczącymi się zapasami wody. Z braterską pomocą mijających nas ludzi z pewnością byśmy nie zginęli, ale naprawdę cieszymy się jak dzieci, że już z powrotem jesteśmy nad Nilem. Zajeżdżamy do pierwszej napotkanej wioski – Farka. Pytamy przypadkowo napotkaną kobietę o szaj i od razu, bez chwili wahania zostajemy zaproszeni na herbatkę. Ostatecznie rozbijamy namioty i nocujemy w Farka.

Okazuje się, że nie ma tu elektryczności (jedyny generator służy pobliskiemu przekaźnikowi GSM), ani nawet sklepiku. O jakże pięknie, i jakże trudno z drugiej strony, w dzisiejszym świecie znaleźć się w wiosce, gdzie nie można kupić coca-coli! Prądu nie ma, więc życie toczy się zgodnie z prawami natury, na szczęście do zmroku mamy jeszcze trochę czasu – za mało, żeby poznać, lecz na tyle, aby nieco się przyjrzeć życiu Nubijczyków.

Lud ten to bezpośredni spadkobiercy potężnego królestwa, którego tajemnicze piramidy i świątynie podziwiać można pomiędzy I a VI kataraktą na Nilu, królestwa starożytnego oraz późniejszego – chrześcijańskiego, które przetrwało niczym wyspa w morzu islamu aż do końca XVI wieku. Pomimo, że naród ten stanowi dziś zaledwie 3% ogółu ludności Sudanu i jest niemal w całości zislamizowany, to najwidoczniej zachował się wśród nich relikt w postaci matriarchatu.

Krótka sesja w drodze. (Fot. www.afrykanowaka.pl)

To kobiety zapraszają nas do domu, witają się z nami normalnie, jak równy z równym, bez skrępowania, organizują co potrzeba, mężczyźni natomiast pozostają niejako w cieniu wydarzeń, przytłumieni żywiołowością kobiet. Widać, że największym poważaniem cieszy się babcia-staruszka. Wokoło gwarno, bo zbiegły się wszystkie dzieciaki z sąsiedztwa. Zaskakujące, iż żaden z mężczyzn obserwujących wydarzenia spod glinianego murku, nie pali tytoniu. To zupełne przeciwieństwo egipskich Arabów. Zapada zmrok, każdy rozchodzi się w swoją stronę. Jeszcze tylko kilka osób przemyka piaszczysto-pylastymi uliczkami, przy chybotliwym blasku lamp naftowych…

Jak Kazimierz Nowak dorobił się przyszywanego prawnuka

Ranek wita nas koleją herbatką… bez cienia wątpliwości każdy z zasmakowanych tu szajów jest inny. Nieprawdopodobne, na ile sposób można przyrządzić herbatę!

Na pożegnanie Farka i naszych serdecznych gospodarzy czas na rytuał wpisu do książeczki-pałeczki. Opowiadam o Kazimierzu Nowaku i jego podróży, i już przy pierwszym zdjęciu Kazika wszystkie panie (tak, znowu same kobiety) wybuchają gwarem żarliwych sporów. Patrzą na zdjęcie – patrzą na Grega – znowu na zdjęcie – i ponownie na Grega – to on, to on! wybuchają po chwili wahania. Greg ściąga kapelusz i okulary – kropla w kroplę jak Kazik! Kolejne zdjęcie, to samo… w ten oto sposób Kazimierz Nowak dorobił się przyszywanego prawnuka, zaś Greg niespodziewanie kolejnego, wielkiego pradziadka! Z racji uderzającego podobieństwa tak już chyba zostanie, przynajmniej aż do Ugandy…

Patrzą na zdjęcie – patrzą na Grega – znowu na zdjęcie – i ponownie na Grega – to on, to on! wybuchają po chwili wahania. Greg ściąga kapelusz i okulary – kropla w kroplę jak Kazik! (Fot. www.afrykanowaka.pl)

PS. Tak to zostałem namaszczony na potomka dzielnego podróżnika. Nie pozostaje nic innego jak wrócić do formy i spisać kolejne przygody. I tak też będzie.

Pokrótce jeszcze – aktualnie jesteśmy z powrotem na szlaku Kazimierza Nowaka w Atbarze, skąd pociągiem udajemy się do Meroe, a stamtąd jakoś do Chartumu. Nowak ten odcinek również pokonał koleją, więc jesteśmy w pełni usprawiedliwieni.

Grzegorz Król

Ostatnio jeździł motocyklem po Bałkanach, ale nic o tym nie napisał. Robi Peron4 i bardzo lubi podróże.

Komentarze: (1)

Mateusz 22 lutego 2010 o 20:19

Faktycznie, Kazimierz Nowak z Pana Grzegorza jak malowany. Tylko rodzi się pytanie, czy umiejętności gry w domino odziedziczył również po Panu Kazimierzu?

Odpowiedz

Kliknij tutaj, aby anulować odpowiadanie.