Potosi to najwyżej położone miasto na świecie (4090 m n.p.m.), rozciągające w południowym krańcu andyjskiego płaskowyżu Altiplano. Skrywa opowieść o niezwykłej górze, której mroczna tajemnica przywiodła mnie na spotkanie aż tutaj – do Boliwii.

W połowie XVI wieku konkwistadorzy przemierzając imperium inkaskie w poszukiwaniu złóż złota i innych cennych kruszców, natrafili przypadkowo na górę, która w niedalekiej przyszłości stała się źródłem całego bogactwa Królestwa Hiszpanii. Cerro Rico (w tł. z hiszpańskiego „bogata góra”) kryła w sobie niezbadane i niespotykane nigdy i nigdzie wcześniej pokłady srebra. Tak ogromnie, że gdyby wierzyć legendzie, można by z nich z powodzeniem zbudować most łączący Amerykę Łacińską ze Starym Światem.

W czasie, gdy pierwsze statki wypełnione po brzegi workami ze złupionym kruszcem przemierzały Atlantyk ku nowej ojczyźnie, kolonizatorzy rozpoczynali budowę swojej „andyjskiej Mekki” – Potosi. Miejsce to jednak nie mało nic wspólnego z pozaziemskimi, transcendentnymi mocami, lub nawet z pielgrzymowaniem śladem inkaskich bogów. Wręcz przeciwnie! Epatowało całkowicie ziemską, nikczemną energią, opartą na wierze w łatwość szybkiego wzbogacenia.

Sława Potosi szybko rozniosła się wśród chciwych i bezdusznych poszukiwaczy skarbów. Wabieni słodką wonią bogactwa przybywali tutaj zza wielkiej wody jak rój pszczół zlatujący się do pasieki z miodem. Miasto stało się najprężniej rozwijającym ośrodkiem górniczym obu Ameryk i co więcej, patrząc na liczebność populacji Potosi w tamtym czasie (w XVII wieku ok. dwustu tysięcy mieszkańców), większym od aglomeracji Paryża, czy Londynu! Rozwój trwał nieprzerwanie przez okres około trzech wieków aż do 1825 roku, kiedy to z ogromnej, podziemnej żyły wypompowano już całe srebro a miasto ukryte w wysokich Andach skazano na zapomnienie przed resztą świata.

Największe cmentarzysko świata

Stoję u styku dwóch wąskich uliczek i spoglądam wzwyż ponad gęsty dywan utkany ze zwisających nade mną kabli i przewodów elektrycznych płynących z okolicznych domów… Jest i ona! Cerro Rico! Lodowaty ciąg powietrza przeleciał mi po plecach, gdy tylko na myśl przyszły mi niektóre fakty z historii tej góry.

Ramię w ramię. To nieczęsty widok na ulicach kraju, w którym wciąż dominuje kult mężczyzny „macho”. (Fot. Iza Fifielska)

Ramię w ramię. To nieczęsty widok na ulicach kraju, w którym wciąż dominuje kult mężczyzny „macho”. (Fot. Iza Fifielska)

W jej czeluściach znajdują się setki kilometrów podziemnych korytarzy, wykopanych siłą mięśni niewolników, których Hiszpanie „używali” do pracy przy swojej okrutnej machinie srebra. Większość z nich stanowili miejscowi Indianie, a później przywożeni tutaj licznie Afrykanerzy. Uwięzieni w tych kopalnianych mrocznych i dusznych odmętach niczym w piekle, bez możliwości wyjścia na powierzchnię, ginęli masowo z powodu licznych wypadków: eksplozji materiałów wybuchowych i gazów ziemnych oraz chorób płuc i wycieńczenia.

To miejsce jest zbrukane mieszaniną słodkiej ludzkiej krwi i kwaśnego potu. To jedno z największych ludzkich cmentarzysk, bowiem szacuje się, że od momentu, kiedy pierwsi hiszpańscy najeźdźcy postawili na nim nogę, pochłonęło około ośmiu milionów ludzkich istnień. Można to niemal porównać do liczby ofiar śmiertelnych I wojny światowej. Obecnie, te i tak wyjątkowo złe statystyki zdają się wciąż pogarszać, gdyż we wnętrzu góry nadal trwają prace, dopisując jakby kolejne smutne rozdziały do historii Cerro Rico.

Górnicy z samego piekła

Wraz z Omarem, trzydziestoletnim byłym górnikiem, udaję się na targ położony w dzielnicy Potosi zamieszkałej przez pracowników kopalń funkcjonujących po dziś dzień w Cerro Rico. Nie jest to jednak typowy targ, na którym można kupić warzywa, owoce czy też choćby lamę. Miejsce to jest odwiedzane przez wielu górników w drodze do pracy. Tam, za własne pieniądze, zaopatrują się w proste narzędzia, dynamit, papierosy, spirytus oraz liście koki.

Omar wyjaśnia mi, że zwyczajowo każdy odwiedzający kopalnię przynosi górnikom takie oto właśnie prezenty, które pozwolą im przerwać pod ziemią długie godziny. Wydało mi się to dość zaskakujące, ale bez słowa sprzeciwu pakuję podarunki do parcianej torby pełniącej rolę plecaka i udajemy się wspólnie do wylotu sztolni.

– To nie jest miejsce odpowiednie dla kobiet – mówi ostrzegawczo Omar.

Kobiety mogą przynieść górnikom nieszczęście, narazić ich na gniew Panchamamy, która może wywołać trzęsienie ziemi.

– Dlaczego bogini miałaby się gniewać, że wchodzę do kopalni?
– To również kobieta, a wy przecież nie lubicie konkurencji – odpowiada błyskotliwie.

Nie taki diabeł straszny, czyli bezpieczne podróżowanie po Ameryce Południowej

Czuję, że mój puls zaczyna przyspieszać, skóra wewnątrz dłoni pokrywa się potem. Jednak to nie z powodu Panchamamy, tylko z powodu szybkiej oceny ryzyka wejścia do tego wyrobiska w ziemi. Legendy krążące o Cerro Rico i tutejszych kopalniach nie są jedynie wymysłami natchnionych przez obłęd skrybów. To nie jest opowieść o potworze z Loch Ness, o którym wszyscy słyszeli, ale w konsekwencji nikomu nie udało się go zobaczyć. Mój stoi przede mną, oddycha głęboko i ma się całkiem dobrze. Czuję się tak, jakbym miała wskoczyć mu na własne życzenie do gardła. Co jest takiego w tym miejscu, że napawa grozą? Czy ilość wypadków i tragicznych śmierci nie jest wystarczająco porażająca, aby raz na zawsze zasypać wszystkie wejścia i definitywnie zakończyć eksploatację?

Wchodzimy w długi tunel. Już po dziesięciu krokach dzielących nas od wejścia, pozostajemy otoczeni przez całkowitą ciemność. Pomimo latarki – czołówki dopiętej do kasku na głowie, widoczność ogranicza się i tak jedynie do kilku metrów. W swoich o trzy numery za dużych gumowcach stąpam niezdarnie po wertepach wypełnionym błotnistą mazią i ślizgam się raz po raz na szynach torów biegnących przez środek korytarza. Gdy staram się bacznie patrzeć pod nogi i nie wpaść w wykopane tuż obok torów, głębokie na kilka poziomów dziury, uderzam z całym impetem głową w wystającą półkę skalną. Kask się zatrząsł, a wraz z nim zatrzęsła się ziemia… A na sam koniec moje kolana, gdy zdałam sobie sprawę, że kilkanaście metrów od nas właśnie wysadzono w powietrze kawałek skały. Powietrze przestało być powietrzem, stało się szarą, gęstą zawiesiną, pełną wirujących i dławiących drobinek kurzu. Zakładam maseczkę na nos i usta i osłaniając dłonią oczy próbuję mozolnie gramolić się do przodu.

 

Kopalnia srebra w Potosi - podróż do Boliwi

Szczyt Cerro Rico i wejście do kopalni. (Fot. Iza Fifielska)

Domyślam się, że warunki i technika pracy górników w kopalni w Cerro Rico niewiele różnią się od tej, którą stosowano kilka wieków temu. Ten sam lichy rodzaj skruszałych belek podtrzymujących strop korytarza, ten sam rodzaj prochu w laskach dynamitu, prymitywnych narzędzi i konstrukcji, i w końcu – to samo śmiertelne niebezpieczeństwo.

Po kilku chwilach dźwiękom wybuchów i dudniącemu powietrzu płynącemu w rurach tuż przy ziemi zaczyna towarzyszyć jeszcze inny rodzaj hałasu. W oddali, w ciemności pojawiają się dwa świetlne punkty wibrujące błędnie w górę i w dół. Towarzyszy im groźny warkot i szuranie.

Intuicyjnie zeskakuję na bok, próbując całym swoim ciałem wtopić się w mokrą, skalną ścianę. Światełka docierają na odległość kilku metrów i z góry wolno rozjaśniają ludzkie twarze. To młodzi górnicy, chociaż w pierwszym momencie można by równie dobrze pomylić ich ze zjawami. Są cali pokryci biało-szarym pyłem, wzrok ich jakby mętny i nieobecny, a policzki uwypuklone z jednej strony, tak jakby trzymali w nich piłeczki ping-pongowe. W pochylonej pozycji, na wyprostowanych, podniesionych ku górze rękach, pchają przed sobą wagon wypełniony urobkiem górniczym. Żwawym tempem, głośno sapiąc, precyzyjnie i umiejętnie stawiając stopę za stopą na śliskich szynach, kierują ten wielki ciężar ku wyjściu z szybu. To nadludzki wysiłek biegać takie dystanse kilkanaście razy dziennie w tą i z powrotem, w tych piekielnych warunkach, w skrajnie wysokiej temperaturze, w tabunach kurzu, nie mogąc odpowiednio nabrać powietrza w płuca.

Aby dotrwać do końca zmiany górnicy żują liście koki, których dobrotliwe właściwości znane są od tysiącleci w całym andyjskim świecie. Liście uprzednio zwinięte w rulon i umieszczone pod policzkiem stają się panaceum na ból i zmęczenie fizyczne, eliminując przy tym odczucie głodu i pragnienia. Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego tutaj – we wnętrzu góry, przy katorżniczej pracy uniemożliwiającej zjedzenie jakiegokolwiek posiłku żaden górnik nie wyobraża sobie bez nich funkcjonowania.

W kopalniach Potosi pracują nawet dzieci

Omar kiwa do nich ręką na przywitanie i mężczyźni zatrzymują się tuż za nami. Na oko mają nie więcej niż dwadzieścia lat. Diego pracuje w kopalni wraz ze swoim młodszym bratem. Pierwszy raz zszedł pod ziemię, kiedy miał niespełna dziesięć lat. Jego ojciec zginął w tym miejscu, a właściwie został zasypany żywcem, kiedy doszło do eksplozji i zawalenia się korytarza, w którym kopał. Chłopiec i jego brat od tamtej pory wzięli na barki ciężar utrzymania swojej rodziny.

Z całą pewnością w kopalniach pracuje więcej nieletnich. To prawdziwa trauma! Ubóstwo i kulejący system prawny Boliwii stoją na drodze nie tylko do szczęśliwego i beztroskiego dzieciństwa, ale co gorsza dają nieme przyzwolenie na skrajnie szkodliwą dla zdrowia pracę w warunkach grożących utratą życia. Spory procent młodych Boliwijczyków nie kończy nawet podstawowego poziomu wykształcenia, nie wspominając już o zdobyciu jakichkolwiek kwalifikacji zawodowych, które mogłyby stać się ich trampoliną do lepszej przyszłości. Pewnym malcom w Potosi nie jest dane rano pakować kanapki z serem do pudełka i zakładać tornistra z książkami na plecy. Zamiast tego wkładają obskurny i śmierdzący kombinezon, ciężki górniczy kask, i chowają worek z liśćmi koki do kieszeni.

Praca w kilkudziesięciu czynnych kopalniach odbywa się przez całą dobę w systemie zmianowym. Górnicy pracują wyłącznie na własny rachunek, nie odbierają pensji miesięcznej, nie istnieje pojęcie stawki godzinowej. Zarabiają w zależności od tego, co i ile uda im się wydobyć. Dobierają się w kilkuosobowe grupy robocze a pieniądze dzielą pomiędzy członków, uprzednio pomniejszając dochód o podatek, który odprowadzają do kolektywów sprawujących nadzór nad kopalniami.

W tym brutalnym świecie nie ma nic za darmo. Zatrważające, ale górnicy z Potosi w praktyce płacą zarówno za możliwość pracy w kopalni, za wypożyczenie bardzo prowizorycznego i przestarzałego sprzętu, jak również sami muszą zadbać o zakup odpowiednich narzędzi i wyposażenia. Choć od lat nie wydobywa się już tutaj srebra, tysiące rąk z kilofami na różnych poziomach Cerro Rico uderza niejednostajnie, w różnym tempie o podłoże. Szukają rud miedzi, cyny, cynku i ołowiu. Za wagon urobku, który pchają właśnie Diego i Carlos, każdy członek zespołu otrzyma około dziesięciu boliviano (półtora dolara). Miesięcznie są w stanie zarobić do trzech tysięcy boliviano, co stanowi równowartość około czterystu pięćdziesięciu dolarów amerykańskich. To i tak ponad trzykrotnie więcej niż przeciętna pensja w Boliwii.

Zanurzamy się głębiej w ciemność. Po takim spotkaniu trudno mi skupić już myśli na czymkolwiek innym.

– Czy górnikom udaje się czasem przekwalifikować, odmienić swój los? – pytam Omara.
– Tak, choć to niełatwe. Nikt ich tutaj nie trzyma na siłę, ale w Potosi nie ma zakładów, fabryk, ogólnie mówiąc przemysłu. Oni nie mieliby co ze sobą począć. Ja sam, gdyby nie przypadek, który zadecydował o tym, że jestem dziś przewodnikiem, pracowałbym dziś tutaj ramię w ramię z nimi. Nauczyłem się samodzielnie podstaw angielskiego, zacząłem pracować z turystami. Jestem bardzo szczęśliwym człowiekiem, ale nie jest mi łatwo tutaj wracać.

Sens tego ostatniego zdania zaczynam rozumieć dopiero po kilku minutach…

Ilość bocznych korytarzy, dziur i prześwitów, tworzy prawdziwy labirynt mroku. Po śliskich od błota szczeblach drewnianej i chwiejnej drabiny, pokonujemy wolno najpierw jeden poziom w dół, potem drugi i kolejny. Z każdym metrem drgania podłoża stają się bardziej odczuwalne, hałas bardziej dotkliwy, atmosfera robi się coraz bardziej duszna a ja z upiornego gorąca zaczynam niemalże pływać w swoim obszernym kombinezonie. Tutaj pracuje więcej górników. Podobno, gdy któremuś z braku powietrza zdarza się zemdleć, przenosi się go do bardziej przewietrzonego korytarza i cuci polewając świeżym moczem. Tym bardziej więc staram się zachować kontrolę nad własnym ciałem!

Jedni tkwią w kuckach w klaustrofobicznie ciasnych norkach, przerzucając pomiędzy sobą wiadra wypełnione połyskującymi w świetle latarek grudkami, inni obsługują maszyny – rodzaj prowizorycznych wyciągów, którymi minerały są transportowane pomiędzy poszczególnymi poziomami. Omar wita się z osobna z każdym z mężczyzn, przedstawia mi go a potem wyciąga podarunki. Czasem wpadają sobie w objęcia, a czasem poklepują się znacząco po ramionach jakby dodawali sobie otuchy. Wzruszające, ulotne momenty, w trakcie których na twarzach tych kilku umęczonych kocmołuchów rysuje się pełen serdeczności uśmiech.

Dla mnie te gesty mają dużo głębszą symbolikę. Są czymś bardziej uroczystym, niżeli tylko zwykłym, przyjacielskim powitaniem przy pracy. Stanowią świadectwo ogromnego wzajemnego szacunku, ale też i troski. Każdy kolejny dzień, tak samo jak każde kolejne spotkanie, jest traktowany jako dar. Wydawać by się mogło, że w tym podziemnym, męskim świecie, rządzonym przez bezlitosne reguły i silne instynkty samoprzetrwania nie ma miejsca na poufałości. Czy jednak wzajemną empatię, szczególnie tutaj, można kojarzyć ze słabością? Górnicy z Cerro Rico to dumni i odważni herosi, ale jako tylko półbogowie, mają jedną słabość – pozostają śmiertelni.

El Tio – bóg podziemi

Z prawd obiektywnych: nie było by dymu bez ognia, tak samo jak nie istniałoby piekło bez diabła. Na koniec mojego pobytu w kopalni Omar prowadzi mnie do tajemniczego miejsca. Moje nozdrza zaczyna dodatkowo drażnić nieprzyjemny fetor gnijących odpadów organicznych. Chwilę potem docieramy do ślepego zaułka pełniącego rolę świątyni, gdzie na ołtarzu stoi jakaś czerwona, ustrojona w kolorowe serpentyny, przeraźliwa maszkara ze świdrującym wzrokiem i tlącym się papierosem trzymanym w poczerniałych zębach. Dookoła niej porozrzucane zalegają kilogramy zeschłych liści koki, pustych butelek, paczek po papierosach, jak również martwy płód lamy. To bóg podziemi – El Tio.

– Kiedy opuszczamy kopalnię, jesteśmy chrześcijanami, jednak tutaj na dole, rządzi niepodzielnie on – mówi Omar, po czym z pełnym namaszczeniem zaczyna składać ofiarę.

Najpierw skrapia bożka spirytusem, potem dorzuca na kupkę trochę liści i podpala przygaszonego papierosa. Każdy górnik, który zaczyna pracę przychodzi właśnie w to miejsce, prosić El Tio o przychylność i bezpieczny powrót. Diabeł jednak nie zawsze wysłuchuje tych próśb. Od wieków zdaje się tylko drwić z ludzkiej naiwności i karać za pazerność i grabież jego królestwa.

W kopalniach Cerro Rico wciąż ginie nawet do kilkudziesięciu osób rocznie. Co najmniej drugie tyle umiera na pylicę i raka płuc.

listopad 2013, Potosi, Boliwia

Iza Fifielska

Za jedną ze szczególnych chwil uznaje moment, kiedy samolot odrywa się od pasa startowego. Dosięga ją wtedy euforyczne poczucie oszałamiającej wolności i świadomość, że tylko kilka godzin dzieli ją od fascynującego świata. Przemierzyła wiele krętych azjatyckich, środkowo i południowo-amerykańskich dróg, ale serce podpowiada, że to dopiero początek.

Komentarze: Bądź pierwsza/y