Niewielkie miasteczko Litang w zachodnim Syczuanie, w południowych Chinach, uważa się za jeden z głównych ośrodków oporu przeciwko władzy w Pekinie i za miejsce antychińskich zrywów. Mimo, że leży poza granicami Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, mówi się o nim, że pozostało jednym z niewielu miejsc, w którym kultura tybetańska nie została jeszcze doszczętnie zniszczona i zalana przez napływających przez ostatnie dziesięciolecia Hanów.

Jeśli szuka się ostatnich prawdziwych i mało turystycznych miejsc w Tybecie, Litang jest jednym z tych punktów na mapie, które trzeba odwiedzić.

Zakamuflowany wóz bojowy i chińskie kurze nóżki

Pojawiam się na dworcu autobusowym w Kanding na godzinę przed odjazdem autobusu do Litangu. Kupno biletu nie okazuje się być większym problemem. Nawet, jeśli nie wymaga się specjalnych pozwoleń, to czasem bywa też i tak, że turystom odmawia się wjazdu w te rejony pod różnym pretekstem. Jest sierpień, w Litangu zakończył się właśnie coroczny festiwal koni, w trakcie którego przed laty dochodziło do zamieszek, aresztowań i protestów z aktami samospalenia mnichów włącznie. Władze chińskie dbają, więc o to, aby akty prześladowań i represji dokonywanych na Tybetańczykach nie były dokumentowane przez obserwatorów ze świata zachodniego.

Na płycie dworca, pomiędzy garstką cywilów koczuje brygada wojska. Gdy wreszcie podjeżdża autobus, uświadamiam sobie, że ten przestarzały, a wręcz „rupieciowaty” środek lokomocji przez następnych kilkanaście godzin będę dzielić z czterdziestoma młodymi wojakami w chińskich mundurach, trzyosobową rodziną z dzieckiem i mnichem buddyjskim. Luki bagażowe okazały się być już całkowicie zagospodarowane przez sprzęt wojskowy – ułożone jedna obok drugiej masywne skrzynki, zapewne wypełnione bronią.

Będę się teraz tarabanić przez bezdroża Tybetu, siedząc być może na prawdziwych granatach, laskach dynamitu, minach lądowych, albo tykającej bombie?! Jedna, większa dziura i… boom! Tyle mnie widzieli – pomyślałam.

Czytałam wcześniej, że w Litangu i okolicach mieszka więcej chińskich żołnierzy niż rdzennej, tybetańskiej ludności – Khampa. Miasto otoczone jest przez koszary, a stacjonujące tam wojsko ma za zadanie tłumić każdy przejaw walki tego narodu o powrót do wolności. Nie przypuszczałam tylko, że przerzuca się ich do zapalnych rejonów także zwykłymi, rejsowymi autobusami.

A może siedzę właśnie w jakimś zakamuflowanym wozie bojowym i przypadkowo wzięłam udział w jakieś tajnej misji wojskowej, tylko jeszcze o tym nie wiem?! – zastanawiałam się, starając się jednak nie panikować.

Krzykliwi wojacy pakują się do autobusu w pierwszej kolejności. Układają niedbale swoje podróżne plecaki na sam środek przejścia, tworząc co najmniej metrowy usyp, na który trzeba wskoczyć i przeczołgać się, żeby przedostać się do swojego miejsca. Pod fotele wrzucają jeszcze plastikowe miski, pełniące w tym przypadku rolę spluwaczek, kładą prowiant na kolanka i są gotowi do drogi. Teraz wgapiają się z ciekawością we mnie jak laowai (potocznie mówiąc białaska) z japonkami w zębach i na czworakach poradzi sobie z tym torem przeszkód.

Moje miejsce przypada akurat z tyłu autobusu, na samym środku: pomiędzy przestraszoną rodzinką, a uśmiechniętym mnichem w żółtym czepku na głowie. Udało mi się przeturlać. Usadawiam się więc, przyjmując dość oryginalną pozycję przypominającą literę V – wielki plecak wciśnięty pionowo przed sobą, a na jego górze moje wyprostowane nogi. W tym momencie zawarkotał silnik, puścił czarną chmurę spalin, które przez uchylone okna za chwilę znalazły się we wnętrzu autobusu. Wszyscy współpasażerowie momentalnie się rozprężyli – Chińczycy jak na rozkaz wyciągnęli ociekające tłuszczem kurze nóżki i zaczęli je obgryzać, a mnich zaczął odmawiać mantry. Pomyślałam, że być może modli się o to, żeby chłopcy nie wyciągnęli na deser niemiłościwie śmierdzących stuletnich jaj… No to jedziemy!

Autostradą na Dach Świata

Z Kanding do Litangu wiedzie droga zwana Sichuan-Tibet Highway, której końcowym przystankiem jest stolica w Lhasie. Muszę przyznać, że samo nazwanie jej autostradą jest bardzo niefortunne. Każdy, kto choć raz ją pokonał, z pewnością zgodzi się, że odpowiedniejszą, bardziej obrazotwórczą nazwą, byłaby np.: „wybojowa przepaściówka”, „błotnista przełęczówka”, lub choćby nawet „rzeko-korytnia trzęsawka”.

Tylko na pewnych odcinkach jedzie się po asfalcie, reszta drogi jest w tak zwanej budowie. Na całej trasie mijamy chińskich drogowców, koparki, spycharki, walce, ciężarówki z piaskiem i inne temu podobne. W bardzo szybkim tempie powstają tutaj nie tylko drogi i mosty, ale też wielokilometrowe tunele wydrążone w skałach. Budowa infrastruktury drogowej jest jednym z elementów planu chińskiej kolonizacji Tybetu. Ingerencja w dziewiczą naturę, rabunek bogactw naturalnych, zmiana historycznych koryt największych w Azji rzek, osadnictwo – to tylko niektóre z jej konsekwencji. Niestety wszystkie te procesy zachodzą bardzo szybkim tempie i prawdziwe oblicze Tybetu znika praktycznie z dnia na dzień na naszych oczach.

Dyskomfort tej wielogodzinnej podróży rekompensują niesamowite krajobrazy Wyżyny Tybetańskiej. Mój towarzysz – mnich i tak skupiony na czytaniu tekstów modlitewnych, wyrytych na prostokątnych, drewnianych tabliczkach, po pewnym czasie pozwala mi zająć swoje miejsce od strony okna i napawać się widokami. Ogromne przestrzenie, ośnieżone górskie szczyty skąpane w blasku promieni, odbijające się w tafli turkusowych jezior, rwące rzeki i gdzie nie gdzie maleńkie wioski usytuowane w dolinach. Raz surowe i nieporośnięte roślinnością brunatne skały, innym razem sięgające po horyzont zielone pastwiska ze stadami wypasających się jaków.

Tybetański krajobraz – kraina snów

Przejeżdżamy przez górskie serpentyny, wymijamy po zewnętrznej popsute ciężarówki, balansując na granicy przepaści i wspinamy się na przełęcze, położone na wysokości około 5000 m. n.p.m. Obserwuję buddyjskie chorteny udekorowane pięciokolorowymi flagami, na których odciśnięte zostały czyjeś modlitwy, wędrownych nomadów na koniach, którzy żyją w symbiozie i harmonii z otaczającą ich naturą. Z każdym kilometrem wzmaga się jednak we mnie uczucie żalu i niesprawiedliwości. Przemierzam jeden z najpiękniejszych przyrodniczo, najbardziej nieodgadnionych, dziewiczych skrawków lądu – krainę wiecznych śniegów, która przez wieki pozostawała na uboczu świata, przez nikogo nie niepokojona, niekontrolowana, zamknięta na przybyszów. Przemierzam ją, jednym autobusem z ludźmi, którym zależy na tym, aby ją sobie podporządkować, wyeksploatować i zniszczyć jej kulturowe dziedzictwo.

Rodzina nomadów w Tybecie

Jedna z wielu spotkanym po drodze rodzin wędrownych nomadów udających się do miasta po sprawunki (Fot. Iza Fifielska)

Pokaż język, nie bądź diabłem!

Chociaż pierwsze kroki na wysokości ponad 4000 m n.p.m. z powodu bólu i zawrotów głowy oraz sporego osłabienia nie należały do najłatwiejszych, to jednak mijani w drodze do hostelu, przypadkowi mieszkańcy Litangu szybko skradli moje serce.

– Tashi delek – powiedziała do mnie z uśmiechem stara, buddyjska mniszka.
– Tashi delek – krzyknął radośnie mężczyzna, który po drugiej stronie ulicy parkował swój motor i sklepikarz, który otwierającym gestem zaprosił mnie do odwiedzin, by pokazać mi swoje ręcznie wyszywane, tybetańskie obrazy religijne – thanki.
– Tashi delek tu… Tashi delek tam… Tashi delek!

Byłam oczarowana tymi niewymuszonymi, spontanicznymi, pełnymi życzliwości powitaniami, które rozsyłane były zewsząd w moim kierunku. Chwilę później otrzymałam też nietuzinkowe zaproszenie od „ulicznego dentysty-protetyka”, który na niewielkim stoliku eksponował całą gamę rekwizytów. Za ich pomocą wypełniał ubytki w szczękach swoich pacjentów, a za dodatkową opłatą malował je nawet na niezwykle modny tutaj – złoty kolor. Trochę zardzewiałe kombinerki wskazywały, że pomagał on również rozprawić się na miejscu tą częścią uzębienia, która stwarzała problemy! Uśmiechnęłam się do niego szeroko i promiennie, pokazując najlepiej jak potrafiłam, że ilość moich zębów była dokładnie taka, jaka być powinna.

Tybetańczycy też często się uśmiechają, ale nie spodziewałabym się, że czasami lubią również… wytykać języki. W naszej kulturze jest to raczej grymas wskazujący na prześmiewczość i drwinę, stosowany po prostu i najczęściej przez rozkapryszone dzieciaki, a tymczasem tutaj…

Tutaj, języki wytykają głównie dorośli, drapiąc się do tego prawą ręką po czubku głowy. I gdyby uczyniła to tylko jedna osoba, to mogłabym uznać, że to jakiś żart, farsa, albo choćby chwilowy omam wzrokowy. Ale nie! Przyglądają Ci się bacznie przez chwilę, majtają językiem w przód i w tył, aż wreszcie trochę zniecierpliwieni i zrezygnowani odchodzą. Dowiedziałam się potem, że zgodnie z tradycyjnymi wierzeniami robią tak, po to, aby pokazać, że nie są diabłami (te posiadają kolorowe języki) i od cudzoziemca oczekują tego samego.

Litang w brzasku poranka

Codzienne życie toczy się w Litangu spokojnym rytmem, szczególnie wczesnym rankiem, kiedy mieszkańcy z wolna wprawiają w ruch kołowrotek swoich codziennych zajęć. Spotykałam ludzi, którzy przed domami szczotkowali zęby i myli swoje twarze w misach (jakby ulica była najbardziej oczywistym miejscem do dokonywania porannych ablucji). Inni otwierali swoje małe interesy: sklepiki oraz bary, których wejścia przysłonięte były wielkim obłokiem pary od gotujących się w kociołkach pierożków momo. Dookoła mnie po ulicach i chodnikach biegały swobodnie czarne świnki, ryjące w odpadkach w poszukiwaniu jakiś smacznych kąsków na śniadanie.

Ulica w Litangu, Tybet, Chiny

Mycie się, robienie prania i wiele innych rutynowych zajęć odbywa się na ulicy. (Fot. Iza Fifielska)

Spacerując dziurawymi uliczkami mijałam tradycyjne tybetańskie domy, na murach których suszyły się na słońcu owalne krowie placki, stanowiąc dość charakterystyczny „dodatek” do tutejszej architektury. Brak drewna na opał, powoduje, że mieszkańcy wykorzystują wszystkie dostępne „zasoby”. Tradycyjne domostwa nie mają doprowadzenia wody bieżącej, więc czerpie się ja wiadrami z przyulicznych wybetonowanych rynien, w których także robi się pranie i poi się zwierzęta. Stan higieny przez to jawi się dość dramatycznie.

Widok wędrownych nomadów na koniach przemykających w tabunach kurzu, galopem pomiędzy przechadzającymi się swobodnie jakami, pieszymi i przejeżdżającymi motorami, skłonił mnie do refleksji, że tutejsi ludzie wciąż dalecy są od przyjęcia narzuconej im siłą chińskiej tożsamości.. A co za tym idzie od bezmyślnego zachłyśnięcia się przybyłymi wraz z nią: pieniędzmi i nowinkami technologicznymi. Poddanie się im, oznaczałoby koniec ich epoki, zaprzepaszczenia kulturowych tradycji i zwyczajów, wyparcia się religii i wyzbycia ludzkiej godności. Żyją więc w dużej mierze tak, jak ich przodkowie żyli jeszcze setki lat temu i ani sześćdziesiąt pięć lat trudnej okupacji, ani nęcenie bogactwem nie jest w stanie ich przekonać do ustępstw. A już na pewnie nie do unifikacji z najeźdźcą.

Turkusowe szczęście

Tybetańczycy mają śniadą, wysmaganą wiatrem i słońcem skórę i zazwyczaj długie, kruczoczarne włosy. Na ulicy, można przypatrywać się czasem bardzo oryginalnym tybetańskim strojom, biżuterii, dodatkom i fryzurom.

Mieszkańcy Litangu noszą koszule z długimi rękawami, a jako nakrycie wierzchnie zakładają czubę, czyli rodzaj płaszcza, uszytego z filcu. U mężczyzn zwyczajowo jest on przewieszony przez jedno ramię, a drugi rękaw jest owinięty wokół talii i służy w praktyce, jako kieszonka do przechowywania np. jedzenia, młynka modlitewnego, czy różańca. Damskie czuby przypominają proste, długie suknie i występują w wersji z rękawami, lub bez. Do utrzymania całości stroju służy tekstylny szeroki pas, wiązany z tyłu, wykonany z kolorowego jedwabiu, za którym mężczyźni noszą krzesiwo, lub pokaźny sztylet, a kobiety czasami miedziany haczyk używany do przymocowywania wiadra podczas dojenia jaków.

Aby rozpoznać stan cywilny kobiety, trzeba sprawdzić czy nosi pangden. Jest to rodzaj pasiastego fartuszka noszonego tylko przez mężatki. A zostać mężatką jest tutaj obiektywnie dość łatwo, chociażby ze względu na zdecydowanie dominujący procent mężczyzn w populacji tego narodu. Do niedawna praktykowane tutaj jeszcze były aranżowane związki poliandryczne (tzw. poliandria braterska, powalająca na związek jednej kobiety z kilkoma spokrewnionymi ze sobą mężczyznami).

Kobiety stroją się na co dzień i od święta. Na głowach noszą finezyjne czepki, niekiedy również kowbojskie, męskie kapelusze, albo okrągłe czapy z farbowanego na różne kolory lisiego futra. Strój i biżuteria – jak wszystko inne – nie jest dla nich tylko zwykłą ozdobą, ale elementem tożsamości kulturowej. Często ich długie włosy zaplecione są w dużą ilość cienkich warkoczyków, poprzeplatane czerwonymi nićmi, oraz ozdobione paciorkami, a także biżuterią ze srebra i kolorowych kamieni, takich jak np. turkus, agat, kamień księżycowy i czerwony koral. Miejscowi przypisują im określone znaczenia i funkcje. Turkus jest jednym z najstarszych używanych tutaj amuletów. W tybetańskim świecie przypisuje mu się znaczenie magiczne: odpędzające złe moce i zapewniające szczęście, bezpieczeństwo i dobrobyt. Im więcej turkusu na głowie, w uszach, albo na szyi, tym lepiej!

Co ciekawe oryginalne fryzury i biżuterię noszą również mężczyźni. Mieszkańcy prowadzący pastersko-koczowniczy tryb życia nie przywiązywali uwagi do własności ziemskiej i nieruchomości a najlepszą lokatą kapitału była dla nich właśnie biżuteria, stąd nierzadko stroje tybetańskie wprost ociekają ozdobami.

Czarne świnie na ulicaach chińskich miast

Jaki, konie i czarne świnki – są pełnoprawnymi uczestnikami życia miejskiego w Litangu. (Fot. Iza Fifielska)

W otoczeniu potężnych, górskich pasm Tybetu, ukrytych pod płaszczem nisko wiszących chmur, niebo wydaje się być oddalone od człowieka na długość podniesionej ręki. Być może sprawia, że przybysz, taki jak ja, staje się tutaj obserwatorem wielu niepowtarzalnych zjawisk i rytuałów, wywodzących się z duchowej mądrości i tradycji tego narodu. W pewnym sensie ta duchowość dała się poznać już od pierwszych moich chwil w Litangu. Teraz wiem, że stanowiły jedynie przedsmak tego, czym tybetański świat rzeczywiście mnie uraczył.

Więcej o tym w drugiej części relacji Tashi delek Litang. W kole Samsary.

Relacja z sierpnia 2014 roku

Iza Fifielska

Za jedną ze szczególnych chwil uznaje moment, kiedy samolot odrywa się od pasa startowego. Dosięga ją wtedy euforyczne poczucie oszałamiającej wolności i świadomość, że tylko kilka godzin dzieli ją od fascynującego świata. Przemierzyła wiele krętych azjatyckich, środkowo i południowo-amerykańskich dróg, ale serce podpowiada, że to dopiero początek.

Komentarze: Bądź pierwsza/y