Dalszy ciąg rowerowych przygód Za Horyzont
Pewnego wieczoru po przejechaniu najcięższego rowerowego odcinka, czyli Kanionu, podczas rozbijania namiotów zajechała do nas na koniu uśmiechnięta z błyskiem dwóch złotych zębów gospodyni. Właśnie z bratankiem zaganiała trzodę na noc do położonego nieopodal za rzeką gospodarstwa.
Nie minęło kilka chwil, a już próbowaliśmy pojeździć na loszadzie, na którym przyjechała gospodyni, chociaż trzeba przyznać, że nie umywamy się do Kirgizów, którzy od dziecka galopują na koniach po bezkresach Kirgistanu. Zwykle, gdy wsiadaliśmy na konie, owszem stały posłusznie, ale o wprowadzeniu je w galop (co siedmiolatkowi przychodzi z łatwością) nie było mowy.
Po zaopatrzeniu się w ostatnią polską czekoladę, która jeszcze została w otchłaniach naszych sakw, ruszyliśmy w stronę majaczącego za mgiełką mżawki domu, gdzie oczywiście zostaliśmy zaproszeni na tradycyjny czaj, czyli po prostu gorącą herbatę, często podawaną z mlekiem. Podążając za kirgiskimi okrzykami bratanka, w których prawidłowo rozpoznaliśmy wskazówki dotyczące drogi, doszliśmy ku naszej uciesze do przerzuconej przez rzekę belki, co oszczędziło nam przeprawy na bosaka.
Gdy dotarliśmy na miejsce, z pieca już unosił się dym, a świeżo zaparzona herbata stała na stole. Najlepsza lepioszka, jaką kiedykolwiek jadłam była dla nas prawdziwym arcydziełem, choć przecież wyczarowanym tylko z mąki i wody. Sekret tkwił w trzymaniu świeżo upieczonego chlebka tuż nad piecem, co sprawiało, że ciasto było miękkie w środku, a skórka lekko chrupała. Do tego jeszcze przepyszny kajmak i można by tak jeść i jeść, gdyby nie fakt, że już zapowiedziano, że czeka nas jeszcze danie główne.
Czas płynął powoli i przyjemnie na rozmowach, z których dowiedzieliśmy się, że gospodarz, ledwie dwa lata starszy od nas, służył kiedyś w oddziale reprezentacyjnym. Teraz wraz z rodziną prowadzi w górach jakieś 80 kilometrów od najbliższego sklepu gospodarstwo liczące 300 baranów, 7 krów i 1 jaka.
Dzieci na razie jeszcze maleńkie (choć już na tyle duże, żeby zjeść i usmarować się naszą czekoladą) pójdą do szkoły w pobliskim Barskoon, gdzie mieszkają dziadkowie. Po raz kolejny utwierdziliśmy się w przekonaniu, że w trasy Kirgistanu najlepiej ruszać z językiem rosyjskim na poziomie co najmniej komunikacyjnym, bo wtedy dopiero poznaje się ludzi spotkanych na szlaku, spośród których większość mówi dobrze po rosyjsku.
Choć z drugiej strony jeśli podróżnik nie mówi w znanym im języku, właśnie nie ma to większego znaczenia dla Kirgizów, którzy potrafili gościć podróżującego na rowerze znajomego amerykańskiego wspinacza przez kilka dni, mimo że nie udało im się wymienić żadnych uwag poza „dzień dobry” i „dziękuję”.
Ale wracajmy do naszej gościnnej rodziny. Może nie powinnam się tak bardzo skupiać na jedzeniu, ale po pierwsze po dziesięciu dniach spędzonych w górach byliśmy nieco wygłodniali normalnej, domowej strawy, a po drugie przygotowane w kazanie danie było tak pyszne i sycące, że nie mogłabym o tym nie wspomnieć.
Całość na bazie baraniego mięsa duszonego i smażonego przez ponad dwie godziny była okraszona marchewką, cebulą, kapustą, ziemniakami i przyprawami, dodawanymi do kazana w tej właśnie kolejności. Można by pomyśleć, że niewiele potrzeba było wygłodniałym rowerzystom do szczęścia i postawienie przed nami pełnej miski spowodowało euforię. Ale cóż, trzeba zobaczyć z jaką troską, ale i naturalnością kirgijska rodzina przyjmuje gości, dolewa herbaty, prowadzi rozmowę, wyjaśnia wątpliwości, doradza trasę, żeby zrozumieć uczucia wypełniające strudzonego wędrowca.
Nie chcąc już robić dodatkowych kłopotów, mimo zaproszenia na noc do domu, wyjaśniliśmy, że w pałatkach będzie nam ciepło i wygodnie spać i dziękując po raz setny zaczęliśmy kierować się ku wyjściu. Deszcz nieprzyjemnie siąpił i wyraźnie wzmógł się od ostatniego czasu. Zdecydowaliśmy, że przejdziemy przez bród, oszczędzając w ten sposób kilometr drogi, którą musielibyśmy pokonać wybierając opcję kładki.
Gościnna rodzina w komplecie odprowadziła nas na brzeg rzeki i kazała nam zgasić latarki. Jakież było nasze zdumienie, gdy okazało się, że światło naszych czołówek płoszy konia, który został specjalnie dla nas przyprowadzony z gospodarstwa, żebyśmy mogli przejść na drugi brzeg suchą stopą. Po kolei przedostawaliśmy się całą czwórką na drugą stronę rzeki.
I gdy tak stałam w ciemnościach i lekkiej mżawce, słysząc plusk, a potem stuk końskich kopyt na kamieniach, poczułam przyjemne ciepło rozlewające się po moim ciele. Może wynikało to z ciepłej strawy lub było efektem spędzenia dwóch godzin w ogrzanej piecem izbie, albo może było to bardziej ulotne doświadczenie całej tej wesołej atmosfery i lekkiego rozgardiaszu przy kirgijskim stole? W każdym razie stwierdziłam, że od tej pory zdecydowanie zamieniam powiedzenie „polska gościnność” na „gościnność kirgijska”.
Ola
Komentarze: Bądź pierwsza/y