Rowerami Za Horyzont. Pierwsze kilometry w Kirgistanie
I w końcu wylądowaliśmy! Pełni napięcia wynikającego z ciekawości kraju, w którym się właśnie znaleźliśmy, wyszliśmy z samolotu i ustawiliśmy się w kolejce do odbioru bagażu. Komuś w transporcie zaginął namiot, ktoś inny nie może znaleźć swojej walizki i nerwowo porusza się wokół taśmy, na której nie przybywają już nowe bagaże.
A co z naszymi rowerkami? Na szczęście wyjechały – nie sądziłam, że tyle radości spowoduje ponowne zobaczenie naszych ogromnych brzydkich pakunków, które kształtem zupełnie nie przypominały tych wspaniałych jednośladowych pojazdów napędzanych siłą mięśni kolarza, których wymyślenie przypisuje się Leonardowi da Vinci.
Na szczęście ani folia pakunkowa, którą dla bezpieczeństwa kilkakrotnie owinęliśmy bagaże, ani uszyte przez nas pokrowce z grubego niebieskiego materiału z Castoramy nie wyglądały na uszkodzone. Odetchnęliśmy z ulgą.
Nasze pakunki wyglądały na tyle „nie-rowerowo”, że co jakiś czas podchodził do nas inny taksówkarz proponując podwózkę do Biszkeku, oddalonego o ok. 30 kilometrów od lotniska imienia Manasa i ze zdziwieniem odchodził, kiedy mówiliśmy, że dziękujemy, ale chcemy tam dojechać na rowerach. Na jego twarzy malowało się pytanie – na jakich rowerach?
Przystąpiliśmy do rozpakowywania i skręcania naszego sprzętu. Dopiero, kiedy poskręcaliśmy koła, grupa obserwujących nas taksówkarzy zrozumiała, że faktycznie taki jest nasz plan.
Co chwilę ktoś podchodził ciekawie przyglądając się naszym poczynaniom. A trochę czasu nam na tym zeszło, prawie trzy godziny. Okazało się, że jednak nie obyło się bez strat: oprócz wielu rys na metalowych częściach, roztrzaskanego jednego kasku, w jednym rowerze w trakcie transportu odłamała się też nóżka…
Zmęczeni po podróży, nocy spędzonej na lotnisku w Moskwie i paru godzinach wytężonej pracy przy rowerach w końcu wyjechaliśmy z terenu lotniska. Z ciekawością przyglądaliśmy się każdemu elementowi znajdującemu się w naszym otoczeniu: ludziom, samochodom, przyrodzie. W końcu nasze stopy pierwszy raz dotknęły azjatyckiej ziemi!
I jakie pierwsze wrażenia? Zapach ciepłego powietrza – zupełnie jak zapach Chorwacji, roślinność trochę przypominająca to, co widzieliśmy w Maroku, drogi i pobocza – zaniedbane zupełnie tak, jak te w Bośni, stragany z owocami stojące przy drodze – prawie jak na Węgrzech z tym, że tutaj dominującymi owocami są melony i arbuzy (najlepsze, najsłodsze i najbardziej soczyste jakie do tej pory jadłam!).
Uśmiechnięci ludzi machają nam z przejeżdżających busów, dzieci na swoich małych rowerkach próbują nam dorównać tempa, ciesząc się na dźwięk naszych dzwonków. Co jakiś czas przelatują nad nami niesamowite błękitnoskrzydłe ptaki wielkości gołębi. W ciepłych promieniach zachodzącego słońcach ich piórka mienią się kolorami od niebieskiego przez morski po zieleń. Jak się potem okazuje to kraski, które w lecie można też zobaczyć w północno wschodnich obszarach Polski.
Często próbują się z nami też z nami ścigać dudki, dumnie prezentujące swoje rdzawo-pomarańczowe czuby. W cieniu drzew odpoczywają ludzie. Nie jest tak gorąco jak myśleliśmy, że będzie – kirgiskie słońce postanowiło nas oszczędzić pierwszego dnia, kryjąc się co jakiś czas za chmurami, z których spadają na nas orzeźwiające kropelki deszczu. Daleko na horyzoncie majaczą cienie gór Kirgistanu.
Kasia
Biszkek
Początkowo jazda po kirgijskich drogach nie napawała optymizmem. Kierowcy, nieprzyzwyczajeni do rowerzystów trąbią i zajeżdżają drogę. Człowiek, przyzwyczajony do jako-takiej kultury jazdy i coraz większej ilości rowerów na drogach, z jednej strony czuje się zawalidrogą – wciąż komuś przeszkadza i podjeżdża, z drugiej – jest malutki i nieważny.
Liczyłam na to, że wyjeżdżając z miasta sytuacja się odmieni, a tu znów klakson, ostre wyprzedzanie i gwizdy. Dopiero po pewnym czasie człowiek przyzwyczaja się, oswaja z warunkami i zauważa, że oprócz gwizdów są jeszcze szerokie uśmiechy, co poniektórzy dodają otuchy w pedałowaniu pod górę krzycząc malacy! albo dawaj, bystro!, a za klaksonem – bardziej ostrzegawczym niż nerwowym często idzie kciuk w górę albo przyjazne machanie ręką.
Ola
Trasa
Z Biszkeku wyjeżdżamy po dwóch dniach. Pięć dni zajmuje nam następnie dojazd do oddalonego o ok. 450 kilometrów Narynia, w którym spotykamy się z Olą i Michałem. Przylecieli oni do Kirgistanu trzy tygodnie przed nami i zdążyli w tym czasie zwiedzić wiele ciekawych miejsc położonych na południe i na południowy zachód od Biszkeku, podróżując wspólnie z Mikołajem i Miłką.
Na początku w ramach zaprawy pojechali z Biszkeku na krótką wycieczkę do oddalonego o niecałe 30 kilometrów Parku Narodowego Ala Archa, znajdującego się na południe od stolicy. Już wtedy przekonali się, że jazda po górach nie jest takim prostym zadaniem i że zdecydowanie się na Kirgistan w tym roku było śmiałym wyborem. Później żegnając się z na dwa miesiące z Biszkekiem, pojechali na zachód, przez miejscowość Sosnovka w stronę osady Kojomkul, Susamyr i Kyzyl Oi.
Na tej drodze dane im było zdobyć pierwszą większą przełęcz, położoną na wysokości ok. 3300 m n.p.m, która ostro dała im się we znaki, mimo że droga była naprawdę dobra.
Podczas dwudniowej wspinaczki pokonali ok. 2500 metrów przewieszenia, a nie wiedzieli że będą musieli pokonać takich przełęczy jeszcze wiele na swej drodze.
Okazało się, że nie jest to takie proste zadanie – od tej pory zostawiali, wyrzucali lub oddawali ludziom wszystkie rzeczy, które uznali za zbędne, a dzięki ich pozbyciu się mogli ograniczyć wagę bagażu. Pierwszy przejazd przez kirgiskie góry zakończyli odpoczynkiem w niezwykle malowniczej okolicy, nad jeziorem Song Kul, leżącym na wysokości 3000 m n.p.m.
Zielone łąki, pasące się stada jaków (i jednego wielbłąda), niezliczone ilości świstaków, piękne góry oraz gościnność mieszkańców sprawiły, że uznali to miejsce za niezwykłe i warte do polecenia innym podróżnym wybierającym się do Kirgistanu.
Zjazd z płaskowyżu przełęczą „33 papugi” (z papugami nie ma to nic wspólnego ale z 33 serpentynami na pewno) utwierdził ich tylko w przekonaniu w jak odludnym i pięknym są miejscu.
Po paru dniach spędzonych na odpoczynku i chłonięciu pięknych widoków, zjechali do miejscowości Naryń, w której mogli uzupełnić zapasy. Z Narynia udali się w kierunku jeziora Chatyr Kol, załapali się na górską wycieczkę z jazdą konną i zobaczyli jedyne zabytki, jakie oferuje turystom Kirgistan: „Tash Rabat” – pradawna gospoda na trasie jedwabnego szlaku (czyt. Karawanseraj) oraz pozostałości po twierdzy Koshoy – Korgon, której mury zbudowanej z gliny zdążyły się w dużej mierze rozpuścić pod wpływem dreszczów, a i tak cudem jest to, że jeszcze cokolwiek z nich zostało.
Jazda w czwórkę
W Dostoku rozstaliśmy się z Mikołajem i Miłką, którym czas było ruszać w drogę do Chin. Została nas dwójka. Czekała nas niezbyt interesujące 80 kilometrów pustej, prostej drogi ciągnącej się wzdłuż doliny Narynia. Już w pierwszej wiosce poczuliśmy dotkliwy brak pozostałych towarzyszy. Nie da się zjeść jednego wielkiego arbuza na raz we dwójkę! Z niecierpliwością czekamy na przyjazd Kasi i Maćka.
Ola
W międzyczasie my z Maćkiem pokonaliśmy trasę Biszkek – Naryń, jadąc najpierw nową drogą wiodąca na wschód wzdłuż granicy z Kazachstanem, a następnie stopniowo wspinając się na kolejne przełęcze po rozsypującym się asfalcie, gdzieniegdzie remontowanym przez Chińczyków.
W miejscowości Kok Moinok Eki skręciliśmy na południe, by potem przez miejscowość Kochkor i naszą pierwszą większą przełęcz Dolon .(3030 m n.p.m.) dostać się do Narynia. Tam spotkaliśmy się z Olą i Michałem (Mikołaj z Miłka zdążyli się już od nich wcześniej odłączyć, aby kontynuować swoja trasę wiodącą przez Karakorum Highway przez Pakistan do Indii).
Kasia
Komentarze: Bądź pierwsza/y