Egipt. Sidi Barrani. Na rogatkach miasta eskortujący nas policjanci zachowują się cokolwiek dziwnie, starając się nas przekonać, że w centrum nie ma niczego takiego jak bazar czy sklepy. Nie dowierzając i tak wjeżdżamy. Rzut oka na zegarek – 13:00. Błąd. Na rogu ulic dojazdowej i głównej mijamy szkołę. Dzieci właśnie z niej wychodzą. To ta pora. Zaczynają się zajęcia pozalekcyjne.

 

Jedną z największych zalet Aleksandrii jest pyszne jedzenie. (fot. www.afrykanowaka.pl)

Do dzieci, które właśnie wyszły ze szkoły, dołączają się wagarowicze. Otaczają nas, jechać ciężko. Biegną. Jedziemy. Biegną. Robi się zamieszanie – którędy, dokąd? Nie ma dobrych rozwiązań ani dróg na skróty. Skręcamy. Raz, drugi. Zatrzymujemy się na skrzyżowaniu. Kolejny błąd. Daliśmy się otoczyć. Pierścień jest ścisły, kilkurzędowy. Słyszymy nie tylko i nie przede wszystkim pozdrowienia. Czy ktoś to filmuje? Otóż operatorów jest całkiem sporo. Wymierzone w nas obiektywy telefonów komórkowych to jednak nic. Policja interweniuje, stara się utworzyć wyłom w pierścieniu, byśmy byli się w stanie wydostać. Ruszamy, a raczej uciekamy. W ruch idą słowa i kamienie. Magda dostaje w plecy. Bryła jest całkiem spora. Prowadzę ucieczkę, za mną Paweł. Na wysokich obrotach zajeżdżamy przed front kawiarni. Widać przyjazne twarze dorosłych mieszkańców Sidi Barrani. O chodnik rozbija się ostatnia butelka, wchodzimy do środka. Barykada jest mocna.

Takie przygody, gdy wjeżdża się do miasta na uboczu w chwili, gdy dzieci właśnie skończyły lekcje. W Polsce czy indziej w Europie pośpiesznie wracają do domów i zapuszczają Call of Duty. Tutaj właściwie podobnie, tyle że nie muszą nawet wracać.

Ponieważ wciąż i nieustannie towarzyszy nam policja (od 15 kilometra przed metą zmiana, tym razem jedzie z nami Muhammad), nie ma mowy o biwakowaniu na stepie. Ale namioty rozbijamy i tak – za budynkiem straży pożarnej położonym tuż obok posterunku (żeby załatwić sprawy, które załatwia się w toalecie, przechodzimy przez gabinet generała). Miejscowość nazywa się El Nagila.

Jest już po zmroku, więc czas na relaks. Paweł z Magdą i Teofilem przygotowują kolację (jest pysznie) za kontuarem użyczonym przez właściciela knajpy, w telewizji inauguracja Pucharu Narodów Afryki, mecz Angola – Mali. Kończy się 4:4, choć było już 4:0. Cuda się zdarzają, nie przegrywam zakładu z Pawłem.

Gdyby dowodzona przez Rommla armia poruszała się w północnej Afryce równie sprawnie co my, mówilibyśmy dziś po niemiecku. 143 km wczoraj i 123 przedwczoraj to odległości, które jednak niekoniecznie chcielibyśmy powtarzać codziennie, a już na pewno nie co wieczór.

W środę naprawdę rano, po krótkim pożegnaniu z panem Haruną, który przyszedł powiedzieć nam do widzenia, ruszyliśmy o samej tylko herbacie w kierunku Fuki, gdzie zaplanowaliśmy sobie śniadanie, a i gdzie również zatrzymał się na swojej drodze Kazimierz Nowak.

Mniej więcej półkilometrowe odbicie od głównej drogi i znaleźliśmy się w niewielkiej, za to gościnnej miejscowości. W sklepie z telefonami Magda dostała w prezencie gustowną pomarańczową koszulkę sieci Mobinil, chwilę dalej ktoś najwyraźniej uznał, że zamówiliśmy sobie zbyt mało jedzenia i domówił nam dodatkowe porcje. Smacznie i dużo na długą drogę.

I to jaką. Pewnie, zależy co kogo wzrusza, ale błękitne niebo, przedpołudniowe słońce, trochę wzniesień (żeby nie było zbyt płasko), do tego odpowiednio silny wiatr, a przede wszystkim ogromna, wolna, wszechogarniająca przestrzeń. Oczy łzawią. Nie dam głowy, czy to na pewno tylko od wiatru i prędkości, czy nie chodzi tu też czasem o jakieś wzruszenia. Myślę o rzeczach najważniejszych. Są odpowiednie do tego warunki.

Około 13:30 dojeżdżamy do miejscowości Daba. Rzut oka na zegarek, rzut oka w przeszłość. To może nie jest najlepsza pora. Mimo to podejmujemy ryzyko. Podróż śladami Kazimierza Nowaka zobowiązuje. Po krótkich poszukiwaniach udaje się zlokalizować pocztę. Nie wiedzieć czemu, odpowiedź na naszą prośbę o wbicie pieczątki do sztafetowej książki wymaga konsultacji telefonicznej. Nie da się. Co prawda dostajemy, co chcemy, ale koniecznie na osobnej kopercie i ze znaczkiem. No dobra. W zamian wbijamy tu własną pieczątkę. Jeszcze herbata, owoce, tameja (to te falaflowe kulki), trochę chleba i znowu w drogę.

Cmentarz niemieckich żołnierzy w Alamain. (fot. www.afrykanowaka.pl)

Rozbijamy się przy ogromnej rotundzie, pomniku i muzeum zarazem. (fot. www.afrykanowaka.pl)

Robi się już ciemno, gdy dojeżdżamy do Alamain. Jesteśmy tu umówieni z Monamem Raoufem, który prowadzi kemping przy cmentarzu niemieckich żołnierzy, którzy zginęli tu w czasie walk Afrika Korps z siłami alianckimi. Rozbijamy się przy ogromnej rotundzie, pomniku i muzeum zarazem. Monam, który jest Beduinem i mieszka nieco poniżej wraz ze swoją rodziną, towarzyszy nam do późna przy posiłku gotowanym na benzynowej maszynce Szmel-4. Sam nie chce się poczęstować, co tłumaczy kłopotami z brzuchem, za to bardzo chętnie i z ciekawością oświetla wszystko malutką latarką. Jest wesoło i chłodno. Opowiadamy mu o Kazimierzu Nowaku, gdy jesteśmy już sami, czytamy listy Nowaka do żony. Kilkaset metrów dalej morze.

Cały dzień i ani słowa o eskortującej nas policji? No cóż, zgubili nas. Nie widzieli, kiedy odjeżdżamy z drogi w kierunku cmentarza, potem zrobiło się już całkiem ciemno, a Teofil nie odebrał kilkunastu nerwowo wykonanych do niego połączeń, zawierających niewypowiedziane, za to błagalnie brzmiące pytanie: „Gdzie jesteście, Bolandii?!”. W końcu Monam prosi Teo, by odebrał, i bierze na siebie nieprzyjemną rozmowę. Nie chce mieć kłopotów. Po pół godziny przyjeżdża oddelegowany do nas policjant. Nie ma powodów, by mu zazdrościć. Przełożeni nie zostawiają mu auta, żeby mógł się w nim zagrzać. Z inicjatywy Teo zostawiamy mu trochę jedzenia, rano zobaczymy go owiniętego kocem, zmarzniętego, śpiącego na schodach niemieckiej rotundy.

Rano ruszamy w stronę miasta, wiatr w plecy. Cmentarz żołnierzy alianckich jest jeszcze bardziej imponujący. Nieopodal muzeum, wojenny sprzęt, czołgi, działa. Nic dziwnego, że w tym otoczeniu dochodzi do ostrego spięcia. Bombardujemy się chwilę, wybuchamy, mija trochę czasu i znów jest współpraca prawie jak w ramach Planu Marschalla.

Żeby dojechać do Aleksandrii musimy dać z siebie naprawdę dużo. Pedałujemy i pedałujemy. Krajobraz zmienia się nie na lepsze. Coraz więcej kurortowych hoteli (a przynajmniej ich szkielety i zapowiedź tego, czym będą), wielkie pole golfowe w budowie, miejsce pod centrum handlowe itd., itd., itd.

Żeby dojechać do Aleksandrii musimy dać z siebie naprawdę dużo. Pedałujemy i pedałujemy. (fot. www.afrykanowaka.pl)

Mało prawdopodbne, by z tych wątpliwych dobrodziejstw skorzystali mieszkańcy El Hammam czy Bourg el-Arab (choć pewnie wielu z nich znajdzie tu jakieś zajęcie), miejscowości, do których odbijając z głównej drogi wjeżdżamy, by znów być ściśle na śladach Nowaka. Pierwsza z nich wydaje się opuszczona, wszystko pozamykane, chociaż jest przecież czwartek, nie piątek. Gdy w końcu dobijamy do centrum, gdzie jest całkiem sporo życia i ludzi, sytuacja zmienia się w zgoła odwrotną. Manewrowanie rowerem z przyczepką, pomiędzi czterema innymi rowerami z przyczepkami, pędzącymi na oślep trzykołowymi taksówkami typu tuk-tuk, całkiem sporymi ciężarówkami i wozami zaprzężonymi w osiołki nastręcza nie lada trudności, ale szybko do tego zatęsknimy. Tymczasem, choć nie udaje nam się spotkać nikogo, kto mógłby pamiętać Nowaka (człowiek reklamowany nam jako 90-latek okazuje się być urodzony w roku 1946), dokumentujemy – jak on – naszą trasę pieczęciami.

Z El Hammam do Bourg el-Arab jedziemy inną niż dotąd drogą – znacznie węższą, z drzewami z boku i wzdłuż torów. Zmiana mile widziana, bo choć stepowy krajobraz jest przepiękny, odsapka od niego na moment chyba jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Robi się coraz później, cienie wydłużają się do kilku metrów, a do Aleksandrii jeszcze daleka droga. Śpieszymy się, bo w piątek o 12:00 jesteśmy umówieni na wmontowanie tabliczki, pod żadnym pozorem więc nie możemy zawalić terminu. Jak na złość Teo łapie gumę w tylnym kole. Na szczęście jest Paweł, który w sytuacji kryzysowej zamienia się w automat i wymiana dętki zajmuje mu nie więcej niż 3 minuty (no, w każdym razie robi to w ekspresowym tempie).

Zbliżamy się do kilkumilionowego miasta, w którym przepisy ruchu drogowego pozostają kwestią umowną, na pewno też specjalnie nie chronią praw rowerzystów. Zwieramy szyki, włączamy światła.

Kwaterujemy się w Normandy Hotel w samym centrum (recepcjonista pamięta Teofila sprzed roku – mamy fory), wynosimy rowery na czwarte piętro i idziemy się rozejrzeć po mieście. Jest ciekawie, kolonialna, XIX-wieczna architektura, nowe budynki, stare budynki, rozległe place. Poza tym tramwaj, ulice i kamienice – gdyby nie ten Cornish (bulwar) i morze, byłoby zupełnie jak w Krakowie.

Następnego dnia o godzinie 10 czasu miejscowego (9 czasu polskiego) na ścianie budynku Konsulatu Honorowego RP została przytwierdzona tabliczka ku czci Kazimierza Nowaka. Uroczystości towarzyszyła niezbyt liczna, ale za to przesympatyczna Polonia Aleksandryjska.

Po ceremonii udaliśmy się do biura Konsula Samy Aly el Rashidy, który podjął nas poczęstunkiem i kieliszkiem whisky. Jest to niezwykle sympatyczny, 90-letni Egipcjanin, jeżeli można użyć takiego sformułowania – „chodzący kawałek historii” – w jego biurze znalazły się dyplomy uznania zarówno od Tity jak i Bartoszewskiego.

Wczoraj, po noclegu pod cytadelą upamiętniającą ofiary bitwy pod El Alamein, ruszyliśmy w dalszą drogę autostradą na zachód. Ruch jest bardzo mały, a pobocze nierzadko szerokości całego pasa, jedzie się zatem bardzo komfortowo. Na wysokości miejscowości El Hammam postanowiliśmy zjechać jednak z tej wygodnej drogi, by spróbować odszukać śladów Kazimierza Nowaka. O jego pobycie w Hammam świadczą nie opublikowane, lecz posiadane przez nas kopie jego listów do żony oraz notatnik z pieczątkami, które zbierał w różnych miejscach po drodze.

Wszystko tu jest smaczne, choć może niekoniecznie zdrowe… (fot. www.afrykanowaka.pl)

Okazało się jednak, że nie ma lub nie można znaleźć nikogo na tyle starego, by pamiętał naszego podróżnika. Najstarsza osoba, jaką udało nam się znaleźć, miała ok. 60 lat. W Egipcie wciąż średnia wieku jest dosyć niska. Podobnie nie udało nam się znaleźć żadnego znaczącego budynku „z epoki” – to daje obraz dynamiki przemian w Egipcie. Za to Hammam urzekł nas niezwykle malowniczymi tuk-tukami – malutkimi pojazdami budowanymi na bazie motoru, przypominającymi riksze. Tylko nie wiedzieć czemu, napisy na tuk-tukach były tak wystylizowane, że wydawało się, że ociekają krwią, dominował również motyw szabli. Kierowcami tuk-tuków są często nastolatkowie, choć w niektórych przypadkach można było mieć wątpliwości, czy przekroczyli oni rzeczywiście wiek 10 lat. W każdym razie gdzieś w tych okolicach zaczyna się tutaj pracować.

Zboczenie do El Hammam, a później do Burg el Arab, gdzie również był Nowak, pociągnęło za sobą dość dramatyczne konsekwencje. Gdzieś o zachodzie słońca dotarliśmy do „Desert Road” – autostrady(?) z Kairu do Aleksandrii. Panuje tam olbrzymi ruch – trzema pasami (choć w praktyce Egipcjanie robią z nich 4 a nawet 5 pasów) płynie rzeka samochodów: osobowych, pick-upów, ciężarowych, busów i autobusów. Teofil, na co dzień obeznany z realiami ruchu w Kairze, wziął na siebie najbardziej ryzykowne zadanie – jechał jako ostatni. Powiem krótko – strach było spojrzeć do tyłu, gdzie wśród spalin i pyłu reflektory samochodów (choć niektóre były wyłączone, ale tu to normalka) w zatrważającym tempie zbliżały się do pleców Teofila, wydają przy tym kakofonię klaksonowego wrzasku. Ale i tak to nie Teofil, lecz Piotr omal nie został potrącony, gdy z bocznego dojazdu wyskoczył pick-up, którego kierowca nie uznał za stosowne udzielić nam należnego nam pierwszeństwa.

Oczywiście policji akurat tym razem z nami nie było, choć pojawia się zawsze, gdy chcemy rozbić namioty, żeby nam powiedzieć, że powinniśmy je rozbić jednak koło ich posterunku, bo tak będzie bezpieczniej. Policja chciałaby nam również mówić, co, kiedy i za ile mamy jeść i gdzie i za ile mamy spać, ale to temat na inną historię.

Jak by nie patrzeć, cali i zdrowi dotarliśmy do Aleksandrii. Miasto to niezwykle przyjemne, malowniczo położone nad zatoką – „relaks” to najlepsze słowo, by krótko określić tutejszy styl bycia ludzi, architektury – w ogóle wszystkiego. Ci, którzy wybiorą się tutaj w celu poszukiwania doznań kulturalnych mogą być nieco rozczarowani, ale my, po 6 dniach pedałowania potrzebowaliśmy najbardziej właśnie tego – relaksu!

Mimo, że w czasie rewolucji egipskiej obcokrajowcy zostali stąd wyrzuceni przez prezydenta Nasera, to Aleksandria wciąż uchodzi za najbardziej liberalne miasto w Egipcie. Kobiety swobodnie poruszają się tutaj po ulicach i różnymi środkami komunikacji, niektóre nawet bez hust. Jakiż to kontrast w porównaniu do El Sallum czy Sidi Barrani, gdzie kobiet widzieliśmy… 0. Słownie z-e-r-o.

W przestrzeni miasta można natknąć się na elementy chrześcijańskie (głównie koptyjskie), a nawet żydowskie – są tu dwie synagogi, choć wyglądają na zamknięte. Przeważa architektura „belle epoque”, dosyć mocno przetworzona potem przez styl arabski – daje to arabski odpowiednik Nicei.

Jedną z największych zalet Aleksandrii jest pyszne żarcie – od ulicznych fast foodów serwujących fuula czy falafela, przez restauracyjki z daniami mięsnymi i rybą, do kawiarni i cukierni – wszystko tu jest smaczne, choć może niekoniecznie zdrowe.

współpraca: Piotr Romejko

Piotr Tomza

Dziennikarz, redaktor serwisu Kolosy.pl, mieszka w Krakowie. Był założycielem i zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Globtroter”. Podróżował po Europie, Afryce, Bliskim Wschodzie i Kubie. W 2014 roku ukazały się dwie jego książki: Pokolenie Kolosów oraz Afryka Nowaka.

Komentarze: Bądź pierwsza/y