Wczesnym rankiem opuszczamy Derj. Przed nami dokładnie 101 km do słynnego Ghadamesu. Miasta owianego legendą, miasta otoczonego pustynią, miasta znanego jako tranzyt większości saharyjskich karawan podróżujących na liniach północ-południe i wschód-zachód i wreszcie miasta zwanego Bramą Sahary.

Przed nami aż sto kilometrów, ale tym razem nie martwi nas to tak bardzo. Ostatnie dni pozwoliły nam poczuć się silniej. Znaleźliśmy swój rytm. Wsiadamy na rowery wczesnym rankiem. Tuż po wschodzie słońca poranny chłodek jest więcej niż odczuwalny. Narzucamy spore tempo i błyskawicznie się rozgrzewamy. Przed nami ponownie niewiarygodna przestrzeń. Długie zjazdy i roztaczająca się panorama płaskowyżu wyraźnie poprawiają nam humory. Podświadomość śpiewa: I believed I can fly. I believed I can touch the sky. Mkniemy „betonówką”, aż serce rośnie.

Ostatnie dwadzieścia kilometrów daje nam w kość. Dojeżdżamy do Ghadamesu. Najtrudniej jeździ się pomiędzy godziną 14 a 16. Słońce pali wtedy okrutnie, powietrze jest ciężkie i zdaje się nieruchomieć, aż strach pomyśleć, jakie warunki panują tu latem o tej porze dnia. W Ghadamesie jesteśmy około godziny 16, czyli plan wykonany. Przed zachodem słońca mamy jeszcze dwie godziny na niezbędny rekonesans.

Zaczynamy od biura informacji turystycznej, które okazuje się być posterunkiem policji turystycznej. Wewnątrz ubrany w krawat funkcjonariusz siedzący za ustawionym centralnie biurkiem informuje nas, że żeby opuścić miasto i pojechać choćby pięć kilometrów na północ w kierunku granicy z Algierią do słonego, wyschniętego jeziorka (lokalnej atrakcji turystycznej) potrzebne jest specjalne urzędowe pozwolenie. Po prawej stronie biurka siedzi zdrowo przesuszony mundurowy stójkowy mocno zaawansowany w latach z wyciągniętą do przodu szyją jak u stuletniego żółwia i niemo wpatruje się w dal. Ot, pustynia zamieszkała na stałe w jestestwie funkcjonariusza i żaden, nawet najbardziej cudaczny rowerowy turysta, nie jest w stanie wytrącić go ze stanu wiecznego medytacyjnego skupienia.

Ku ogromnemu zdziwieniu policjantów informujemy, że poza miasto się nie wybieramy, więc żadnych pozwoleń nie potrzebujemy. Przychodzi nawet kolejny, najstarszy rangą funkcjonariusz i zasadniczym tonem jeszcze raz informuje, że potem nie będzie odwrotu – pozwolenie można załatwić teraz albo wcale. Dziękujemy pięknie, żegnamy się i ruszamy w poszukiwaniu miejsca na nocleg. Najstarszy rangą żegna nas po polsku: „Dzień dobry” i „ Dziękuję” (?!)

Jeszcze tego samego dnia jemy młodą „wielbłądzinę” z kuskusem, poprzedzoną pikantną zupą z harisą, czyli lokalnym przysmakiem będącym pastą z czerwonych papryczek pepperoni. Na deser miękkie i soczyste daktyle. Robimy rekonesans po mieście. Wymieniamy Euro na dinary. Na banknotach ojcowie narodu, czyli oczywiście Muamar Kaddafi oraz Omar Elmokhtar – przywódca, który poprowadził naród libijski do zwycięskiej walki o niepodległość spod protektoratu kolonizatorów. Na rewersie banknotu jednodinarowego nowy, bajeczny meczet w Ghadamesie z dwoma strzeliście zaprojektowanymi minaretami (wieżami). Architektura tego obiektu, finezja stylu i pieczołowitość detali jest godna podziwu. Zwłaszcza wieczorem, kiedy jeździmy „brenarowerami” po mieście, podświetlony z rozmachem meczet robi niezwykłe wrażenie.

Medina, czyli arabska starówka to w Ghadamesie obiekt niebywały. Jest to zabudowane na obszarze 10 hektarów miasto labirynt, które powstawało przez kilkaset lat i obecnie, mimo, że w większości zrujnowane, posiada 1600 budynków, 1250 domów, 27 meczetów i kilkanaście szkół koranicznych. Genezą powstania tego założenia miejskiego, było tak ciasne wybudowanie domów w układzie wertykalnym, aby ich kominowy kształt zmultiplikowany po tysiąckroć stworzył przy gruncie sieć korytarzy, które dawały błogi cień. Właśnie te korytarze to opisywane przez Kazimierza Nowaka miasto mężczyzn. Miasto, którego ulice to malowane na biało niskie tunele, z licznymi rozgałęzieniami, zakamarkami, placami wyglądającymi jak podziemne i gipsowymi siedziskami dla wygody spacerujących.

Całkowitą ciemność rozświetlają w korytarzach rozmieszczane często między domami świetliki o wysokości ok. 10 metrów. Powyżej poziomu „0” roztacza się już królestwo kobiet – domy mieszkalne i tarasy. Dostać się tam można przez ukryte w bocznych korytarzach wejścia do domów.

Domostw budowanych pionowo na wysokość trzech i więcej kondygnacji, zbudowanych z gipsu i glinianych cegieł suszonych na słońcu, które z racji swych obłych wewnętrznych kształtów wydają się być jakby wyryte w skale. We wnętrzu na drugiej kondygnacji znajduje się najprzestronniejsze pomieszczenie, będące rodzajem salonu. Ma ono ok. trzech, czterech metrów kwadratowych powierzchni licząc po podłodze, natomiast jest wysokie na 5-6 metrów w górę. Z „salonu” prowadzą gipsowe zabudowane schody do poszczególnych sypialni i na najwyższą kondygnację – na taras. Stanowi on zwieńczenie domu, jest otoczony zdobnymi blankami, wyższymi w każdym z narożników i nierzadko posiada również dwie kondygnacje. Między poszczególnymi tarasami można dość swobodnie przechodzić, co tworzy arterię komunikacyjną miasta przeznaczoną wyłącznie dla kobiet.

Ciekawostką jest również fakt, że domy nie posiadały łazienek. Funkcję higieniczną miasta spełniała płynąca w kamiennych korytach woda zasilana z jednego jedynego w mieście źródła Ain al-Faras, czyli oko klaczy.

Ghadames kiedyś i dziś (fot. www.afrykanowaka.pl)

Ghadames kiedyś i dziś (fot. www.afrykanowaka.pl)

Obecnie cała Ghadameska Medina jest kompletnie nie zamieszkała. Ostatni mieszkańcy wyprowadzili się stąd w 1983 roku. Rząd Kaddafiego zbudował obok stylizowane na stare, ale nowoczesne domy. Z łazienkami. Prawowici właściciele poszczególnych domów nie chcą do nich wracać, bo zasmakowali wygód. Medina jest zabytkiem, co więcej znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Nie możemy się nadziwić, że to miejsce jest tak dostępne dla każdego turysty. Na początku nieśmiało, a potem już z ułańską fantazją jeździmy brennaborami przez tunele Mediny. Dominik mówi, że to jest najlepsze na świecie miejsce do zabawy w chowanego. Zagubieni w labiryncie korytarzy czujemy się jak w mieście duchów. Niczym poszukiwacze zaginionej arki zaglądamy w boczne korytarze. Z czołówkami wyszukujemy w ciemni wejść do poszczególnych domów. Niektóre nie zamknięte drzwi odsłaniają przed nami tajemnicze wnętrza, kręte wydeptane schodki, pozostawiane w nieładzie sprzęty gospodarcze, ściany dekorowane arabskimi znakami i symbolami oraz liczne małe niebieskie zdobione drzwiczki zamykające wiele szafek i szafeczek usytuowanych tak, aby do maksimum wykorzystać przestrzeń.

Wychodzimy na tarasy, wspinamy się po nich na minaret meczetu. Właśnie zachodzi słońce, cienie kładące się nisko nad dachami domów dają niesamowite wrażenie. Jesteśmy w innym świecie. Mury opowiadają nam o czasach świetności miasta. Czasach, gdy słynne ghadameskie karawany z Egiptu do Mauretanii, i z nad Jeziora Czad do wybrzeży Morza Śródziemnego woziły szlachetne kamienie, złoto, srebro, trypolitańskie konie, kość słoniową, pióra strusie, daktyle, zwoje papieru z Wenecji, perły z Paryża i maty z Marsylii…

Przeczytaj poprzednią część relacji: Przez Dżabal Nafusa.

Piotr Sudoł

Zapalony rowerzysta, zafascynowany romantyczną poetyką postaci Kazimierza Nowaka. Uczestnik ekspedycji na Madagaskar wyróżnionej na Kolosach w kategorii Podróż Roku 2008.

Komentarze: (1)

Stanisław 26 stycznia 2010 o 3:22

Wspaniały wyczyn

Odpowiedz