Przed nami olbrzymia dwustu metrowa potężna wydma, którą na szczęście omijamy. Znajdujemy się ponownie na rozłożystym płaskowyżu tym razem piaskowym. Idziemy z prędkością średnio 5,5 km/h prowadząc rowery bez bagażu, ze zdemontowanymi pedałami i nóżkami.

W takich warunkach kompletnie zmienia się postrzeganie. Każdy najmniejszy szczegół – jak kamień, centymetrowy krzaczek, ślad na piasku po żmii lub bosej ludzkiej stopie – wydaje się niezwykle ważnym elementem krajobrazu. Piasek jest piękny, fantazyjnie pofałdowany i czysty. Na horyzoncie pojawia się kolejna potężna diuna. Zakładamy się jaki dystans w kilometrach dzieli nas od niej. Wygrywa Dominik obstawiając 3 km. Zresztą i tak nie doszacował o jakieś siedemset metrów. Duże obiekty na takiej przestrzeni wydają się być znacznie bliżej niż w rzeczywistości. Na stokach wydmy kładą się ambientne cienie. Dominik stwierdza, że kształty diuny przypominają mu kobiece. Cóż, jest dwudziesty dzień wyprawy, nasz fotograf chyba już wyposzczony. Przed samym biwakiem pojawiają się głębokie rowy. Zjeżdżamy w nie z opuszczonymi siodełkami i bez pedałów. Jak małe dzieci na trzykołowych rowerkach z górki na pazurki. Kombinujemy nad usprawnieniami. Zamierzamy spuścić powietrze z opon, może dokręcić jeden pedał, zastanawiamy się jak zadziałałyby w tych warunkach rakiety śnieżne. Piasek ma naprawdę rudy wręcz pomarańczowy kolor i jest zaskakująco czysty. W ogóle nie pyli. Rozbijamy obóz w małej kotlince. Słońce chowa się za widnokrąg. To był naprawdę udany dzień. Wieczorem rozmawiamy o spadających meteorytach, które podobno najłatwiej odnaleźć na pustyni. Meteoryty są podobno koloru czerwono-czekoladowego i mają podziurawioną strukturę. Dookoła miejsca gdzie spadł meteoryt piasek jest spalony. Noc przynajmniej na starcie wydaje się być cieplejsza.

afrykanowaka_ofiara_pustyni

– Marszu potępieńców dzień drugi – rozpoczyna miło dzień Zbyszek.

Dwa pełne dni spędzamy przepychając rowery przez piaski. Pierwszy dzień był bardziej wymagający. Zbyszek kompletnie zatarł sobie nogi. Nakleił kilka plastrów. Szedł kawałek drogi boso. Ponownie nakleił plastry. Tym razem od strony podeszew. Potem pożycza sandały od Fadela i w nich już do końca drepcze przez piachy. Ja pierwsze 7 kilometrów przepycham rower przez piach ze zblokowanymi szczękami tylnego hamulca. Ot, miało iść ciężko, no to szło. Pierwszego dnia ukształtowanie trasy jest bardziej górzyste. Dużo trudnych podejść w kopnym piachu. Spuszczamy powietrze z opon. To ułatwia przepychanie.

Dominik wynalazł sposób na zjeżdżanie z wydm siedząc bokiem na ramie roweru. Sposób taki jak damski sposób jazdy konno sprzed stu lat. Umiejętność tą rozwijamy do tego stopnia, że na jednej z ostatnich wydm postanawiamy rozegrać pierwsze mistrzostwa Polski w zjeżdżaniu z wydmy rowerem bez pedałów im. Kazimierza Nowaka. Wygrywa Dominik. Ciekawostka techniczna polega na takim rozłożeniu balansu na rowerze, aby dociążyć maksymalnie tylne koło powodując nie zagrzebywanie się przedniego w piachu. Przejeżdżamy przez 7 wielkich uadi. Różnice wzniesień są tam takie, że pozwalają staczać się rowerom z prędkością maksymalną 50 km/h. Siedząc bokiem!

Drugiego dnia pokonujemy więcej odcinków płaskich. Prowadzimy rowery komfortowymi przesuszonymi korytami pradawnych rzek. Fantastyczne formy skalne. Znowu raj dla geologów. Coraz liczniej występują fioletowe głazy. Czasami skrystalizowana sól jak mech całymi połaciami porasta dna wyschniętych rzek. Drugiego dnia mijają nas dwukrotnie wycieczki francuskich turystów. Podczas postoju pierwszej kopiuję 2 GB tuareskiej muzyki z samochodowego odtwarzacza mp3 kierowcy Land Crusiera owiniętego w fioletowy szesz i ukrytego za lustrzanymi okularami typu Sylwester Stallone. Od tej pory nieustannie będzie nam towarzyszyć rewelacyjna w tempie i przestrzeni muzyka zespołu Tinariwen. Gitarowe brzmienie zespołu połączone z nostalgiczną melodią muzyki pustynnej, głębokim i tajemniczym vocalem oraz atawistycznym pogłosem chórków tworzy niezwykle magnetyczne połączenie. Nasz ulubiony kawałek przywodzi mi na myśl powolny rytmiczny marsz karawany i opowiada w warstwie tekstowej, którą przybliżył nam Fadel, o dźwiękach pustyni, które możesz usłyszeć tylko wtedy, kiedy wewnętrznie się wyciszysz podróżując samotnie przez bezmiar piasków.

Powoli wyjeżdżamy z piachów. Nadal jedziemy bez przyczepek. Co prawda sygnalizowany przez kierowcę dziesięciokilometrowy odcinek opuszczania ramli ma finalnie czterdzieści kilometrów, ale to już przestało na nas robić wrażenie. Pojawia się droga szutrowo-piaskowa. Tempo wzrasta i dojeżdżamy do pisty (drogi dojazdowej do campów wydobywczych). Właśnie w tym miejscu, na skrzyżowaniu dróg. Przy kałuży wody porośniętej trzciną w zagadkowym miejscu jak na pustynię, gdzie słychać szum sitowia na wietrze i szmer wody spotykamy się z grupą europejskich Land Roverów. Austriacy robią nam zdjęcia, żartujemy, częstują oryginalnym piwem Gossler w zielonych półlitrowych puszkach! Piwo mi nigdy tak nie smakowało. I nie zawartość alkoholu była tu decydująca, bardziej chyba świadomość, że pijemy prawdziwe piwko z chmielową goryczką. W Libii 90 % napoi jest ulepkowata, co się potrafi szybko znudzić.

Po raz kolejny nocą na biwaku zostajemy ze Zbyszkiem sami. Dominik i reszta drugą noc z rzędu próbują samochodem dojechać do Awaynatu, żeby dać znać Polsce, że żyjemy. Jest niesamowicie cicho, samochód nie trzaska drzwiami, natarczywa muzyka arabska nie odciąga nas od naszych myśli, palimy ognisko, księżyc świeci bardzo jasno. Wychodzimy nocą z zagłębienia piaskowego, gdzie się rozbiliśmy na rozległy płaskowyż. Odchodzimy tak daleko, aby stracić obóz ze wzroku. Jesteśmy w nie przemierzonym „matrixie”. Tak jakby autor kreskówki umieścił nas na zupełnie czystym planie. Jedyny punkt odniesienia to zapamiętana na nieboskłonie gwiazda. Gwiazda przewodniczka pozwalająca odnaleźć drogę z powrotem do obozu.

Wiemy już, jak wonieje palone po zmroku ognisko z suchych jak wiór kolczastych raniących dłonie krzaków. Wiemy też, czym jest po ciężkim znoju dnia łyk gorącej, mocnej i słodkiej herbaty, przyrządzanej na żarze ogniska w mocno sfatygowanym metalowym imbryczku. Dowiedzieliśmy się, co to znaczy brnąć przez piach z rowerem wyładowanym tobołami. Wiemy też, jak to jest zasypiać pod gołym niebem usłanym tysiącem gwiazd. Znamy widok martwego wielbłąda i jego leżącego na piasku szkieletu wysuszonego ze skórą, mięśniami i ścięgnami. Znamy też refleksje, które się wtedy nasuwają. W naszych umysłach rozszerzyliśmy zakres pojęcia „bezmiar po horyzont”. Znamy uczucie pustki i osamotnienia, gdy przy księżycowej poświacie wyjdzie się z piaskowego zagłębienia na kamienisty płaskowyż i odejdzie na tyle daleko, by stracić z oczu wszelkie punkty odniesienia. Wrócimy bogatsi. Bogatsi o kolejną kartę życia, choć tych nie przeczytanych zostało tak wiele jeszcze. A Kazik? Cóż. Kazik nas cały czas bacznie obserwuje. Niechętnie wpuszcza do swojego królestwa. Już w Boruszynie pokazał, że musimy się liczyć z licznymi przeciwnościami aury. Pociera swoją zmierzwioną przez wichury brodę i śmiejącymi się oczami pobłażliwie roztacza przed nami takie zjawiska i widowiska, jakie tylko dusze niespokojne oglądać mogą.

A gdzieś tam na hamadzie, niewzruszony przez wieki, leżący samotnie, fioletowy głaz do połowy wbity w piach i żwir, pamięta jeszcze łysawą, przygarbioną postać pochyloną nad rowerem. Pamięta i tajemnicy tej pamięci zazdrośnie strzeże. Bo to jest właśnie tajemnica istnienia. Niezbadana ani przez Kazika, ani tym bardziej przez nas.

Piotr Sudoł

Zapalony rowerzysta, zafascynowany romantyczną poetyką postaci Kazimierza Nowaka. Uczestnik ekspedycji na Madagaskar wyróżnionej na Kolosach w kategorii Podróż Roku 2008.

Komentarze: Bądź pierwsza/y