Tam gdzie curva to zakręt, wszystko jest mañana, a autostop… co to właściwie znaczy?

Nastrój mañana udzielił nam się szybko za sprawą Hiszpana Iñigo, który gościł nas w San Sebastian. Po dwóch dniach spędzonych na jedzeniu pomarańczy, leżeniu na plaży i (biernym) uczestnictwie we fieście, jaką była Semana Grande (czyli obchody Wielkiego Tygodnia), jakikolwiek pośpiech wydawał się wręcz niewskazany. Korzystałyśmy z komfortu tak długo jak mogłyśmy, zdając sobie sprawę, że zwykłe czynności w trakcie podróży mają zupełnie inny charakter i stopień trudności. Mycie głowy pod prysznicem na plaży nie jest łatwe, kiedy z tyłu czai się starszy Hiszpan pokrzykujący, że to co robisz jest prohibido i żądający natychmiastowego przerwania wcierania zakazanej substancji we włosy.

Droga do Porto

Droga do Porto. (Fot. Anna Gołuchowska)

Równie wymowne miny mieli pracownicy obsługi „stacji benzynowej” w Torrleavedze. Po godzinie stania doszłyśmy do wniosku że coś jest nie tak. Nigdzie nie ma WC, sklepu, wszystko dookoła jest pozamykane, ruch niewielki, kierowcy nas ignorują. Ej, to nie stacja benzynowa tylko myjnia samochodowa…

Dialog z Pracownikiem Myjni:
Ja: Excuse me could you show me on the map where is the nearest petrol station?
P.M: Muy lejos*. (*Bardzo daleko)
J: How many kilometers?
P.M: I don’t know. 5? Muy lejos. You haven’t got enough gasolina?
J: No, I don’t have a car.
P.M: ?
J: We’re hitchhikers!
P.M: Ee? What’s that?
J [ruch kciukiem góra, dół]
P.M: Yhym…
J: So how can we get to proxima gasoliniera? In which direction we should walk?
P.M: Walking? [grymas przerażenia I szoku] Impossible…

Postanowiłyśmy udowodnić, że impossible is nothing i ruszyłyśmy dalej. Tak się właśnie ma autostop w północnej Hiszpanii. Jeżeli wiedzą czym jest – to pierwszy krok do sukcesu. Jak mówią w innym języku niż hiszpański – to drugi. Poniżej przedstawiamy autorską metodę łapania stopa. Jak wiadomo, jeśli chodzi o klasykę możemy wyróżnić dwie główne odmiany: na kciuk i na tabliczkę. Nam udało się odkryć jeszcze jedną: na Anię, dzięki której udało nam się nie jeden raz wydostać z ciężkiej sytuacji. Jak to wygląda?

  1. stoisz, siedzisz, czeszesz włosy lub piszesz coś, zupełnie nie zwracając na nic uwagi
  2. gdzieś koło ciebie leży karton z napisem miejscowości, do której zmierzasz
  3. podchodzi do ciebie kierowca i pyta czy nie chciałabyś się z nim zabrać.

To działa. Naprawdę. Same byłyśmy zaskoczone, gdy wchodząc na stację benzynową gdzieś pod Bordeaux i trzymając pod pachą tabliczkę z napisem Spain zaczepił nas kierowca i, wskazując na nasz karton, powiedział, że jak dopije kawę może nas tam zawieźć – i tak też zrobił, odstawił pod same drzwi hosta w San Sebastian. Geniusz tkwi w prostocie.

LIZBONA

Nadrzeczna dzielnica Ribeira nocą

Nadrzeczna dzielnica Ribeira tętni życiem całą dobę. (Fot. Anna Gołuchowska)

W domu naszego lizbońskiego hosta Andre było zdecydowanie za dużo ludzi. Tylko w drodze do wc minęłam sześć osób. Czym prędzej postanowiłyśmy więc go opuścić i ruszyć na podbój miasta. Planowałyśmy dojść do Castelo de Sao Jorge. Skutecznie utrudniły nam to małe, wąskie uliczki, w których gubienie się było przyjemnością. Na brukowanych podjazdach przeciągały się i wygrzewały w słońcu koty, nad którymi ktoś rozwieszał pranie.

Potem poznałyśmy Ricardo – chłopaka z Cs-a, który zadzwonił żeby spotkać sie na „coffe or a drink”. Doszliśmy do Praca do comercio – pięknego, wielkiego placu stanowiącego centrum miasta. Trzy wieki temu był on jedynie tarasem przed zniszczonym przez trzęsienie ziemi pałacem. Następnego dnia pojechaliśmy z Ricardo na dawne tereny Expo ’98, z widokiem na jeden z najdłuższych w Europie mostów, ciągnący się przez dwadzieścia kilometrów. Na równi z nim zawieszona jest kolejka widokowa. Pod mostem rozciągała się przestrzeń dla sportowców, ścieżki rowerowe przeplatane z deptakami i ogrodami. Nerwy rodziców, w miarę trwania podróży, bardziej się uaktywniły. Dostałam wiadomość od mamy: „Za 5dni zaczyna się szkoła! Wracać do domu!”. Świadomość, że klasę maturalną należy traktować poważniej, oraz kończąca się zawartość portfela pokrzyżowały nam pierwotne plany dotarcia na Gibraltar. Tego wieczoru uśmierciłyśmy nasze oszczędności w dokowych klubach…

HISZPANIA PO RAZ KOLEJNY

Sewilla nocą

Autorki w towarzystwie Antonio zwiedzające noca Sewillę. (Fot. Anna Gołuchowska)

W Sewilli spędziłyśmy sporo czasu jedząc tapas w ukrytych w wąskich uliczkach knajpkach czy oglądając występy ulicznych artystów. Nasz tamtejszy host pomylił nas z couchsurferami z Austrii. Gdy dowiedział się o swoim błędzie machnął tylko ręką i powiedział, że najwidoczniej pomyliły mu się daty i my też możemy zostać. Gdy skończył swoje piwo, wsiedliśmy do samochodu. Jak się dłużej zastanowić to zawsze, gdy go widziałyśmy, miał w ręku piwo bądź inny alkohol – może to jest tajemnica południowego wyluzowanego podejścia do życia?

Ostatniego dnia pobytu w Sewilli Antonio odwiózł nas na stację benzynową w kierunku Torreablance. Okolica nie miała opinii bezpiecznej, więc po 4 godzinnym bezproduktywnym łapaniu stopa postanowiłyśmy udać się na dworzec. Wybór padł na Walencję. Złapałyśmy autokar jadący przez całą noc na wschód. Opłaciłyśmy najdroższy „nocleg” w trakcie podróży, zadowolone że przynajmniej będziemy 800 km do przodu.

Jedna z wielu urokliwych uliczek w Walencji

Jedna z wielu urokliwych uliczek w Walencji. (Fot. Anna Gołuchowska)

Walencja przywitała nas 38°C, ciepłym morzem i palmami przy plaży. Spacer po Starym Mieście zaowocował odnalezieniem kafejki internetowej, gdzie na couch emergency przygarnął nas Czech Mirek, uczący się polskiego. Wieczorem oprowadził nas po mieście i udzielił szybkich korepetycji z języka czeskiego. Dowiedziałyśmy się że „čerstvý” znaczy świeży a „dívka” to dziewczyna…
W międzyczasie znaleźliśmy dość oryginalną lodziarnię, gdzie Aśka zainwestowała w lody o smaku tuńczyka. Im bardziej ich ubywało, tym bardziej zwiększał się dystans pomiędzy nią a resztą towarzystwa. Całą drogę powrotną powtarzała, że wcale nie były takie złe.

NOCLEGI

Jedna z ciekawszych i bardziej dramatycznych przygód, które wydarzyły się w trakcie podróży, mają bezpośredni związek z miejscami, w których przyszło nam nocować. Do tego co nas spotkało nie przygotowały mnie nawet trzy lata studenckiego życia.

Pierwsza noc na dziko była wyjątkowo przyjemna – rozbiłyśmy namiot na niemieckiej uprawie winogron, znajdującej się za płotem stacji benzynowej. Czyste, świeże powietrze, a wokół rozstawionego „domu” leniwie dojrzewało śniadanie… czego chcieć więcej? Na pewno nie samochodu, który pojawił się tam z rana i przyczynił się do naszej szybkiej ewakuacji.

Plaża w Santanderze nocą

Plaża w Santanderze nocą. (Fot. Anna Gołuchowska)

Innym razem znalezienie odpowiedniego gruntu pod namiot okazywało się bardziej skomplikowane. Po ok. ośmiokilometrowym spacerku po Santanderze wyłoniła się plaża: fioletowe niebo, granatowa woda z odbiciem tysiąca migających świateł miasta. Podczas gdy Ania uwieczniała te widoki, do mnie podszedł szesnastoletni Hiszpan. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy. W przeciwieństwie do reszty rodaków znał dobrze angielski i umiał powiedzieć po polsku „wąsy”. Czemu? Nie chciałam pytać.

Walkę z siłami natury i strachem stoczyłyśmy w Torrleavedze. Ściemniało się coraz bardziej, a leżakowanie na stacji benzynowej nie przyniosło nam żadnych korzyści. Postanowiłyśmy więc poszukać jakiegoś miejsca do spania. Burza, pioruny – nocleg pod mostem. Tak, centralnie pod mostem, koło linii wysokiego napięcia i starych fabryk na obrzeżach miasta. W sąsiedztwie odbywał się koncert jakiegoś zespołu metalowego, nad nami i obok nas ciągle przechodzili ludzie, ich kroki stawiane na metalowych schodach odbijały się echem w naszych uszach. Ciemność, nerwowe ściskanie gazu pieprzowego w ręce i powtarzanie przez siedem godzin „będzie dobrze”. Należy w tym miejscu dodać, że nie wszystkim udzielił się nerwowy nastrój tej nocy bowiem Ania owe wspomniane siedem godzin spędziła w błogich objęciach Morfeusza, nie przejmując się tym, co się działo naokoło.

Kulminacja frustracji miała miejsce po dotarciu do Oviedo. Po trzech dniach bez prysznica, niezbyt wygodnych i suchych noclegach, siedząc z torbami we wnęce pod czyimś biurem, czekając aż przestanie padać, nadmiar czasu zagryzając suchą bułką – coś w nas pękło.

Ja: DOŚĆ.
Ania: Aśka. Hostel! Dziś!

Plaża w Setubalu, poranny odpływ

Plaża w Setubalu, poranny odpływ. (Fot. Anna Gołuchowska)

Trochę błądząc po mieście, dotarłyśmy do hostelu o nazwie Ana. Ania chyba myślała, że wszystko co nosi jej imię będzie piękne i wygodne. Myliła się. Piękne to na pewno nie było, a jeśli chodzi o wygodę to wszystko co miało umocowany dach i dostęp do bieżącej wody wydało się nam w owej chwili wygodne. Był to jedyny przypadek w ciągu miesiąca, gdy zdecydowałyśmy się zapłacić za nocleg. Potyczka językowa z właścicielami (dumnymi przedstawicielami hablo-solo-español), bieżący prysznic i zwiedzanie Oviedo bez dziesięciu kilogramów na plecach – bezcenne.

Decydując się na samodzielną podróż zakładałyśmy, że najlepszym planem jest brak planu. Jak wiadomo, ile ludzi, tyle sposobów podróżowania; np. w autobusie do Sevilli poznałyśmy kolejnego Ricarda , który wybierał się w podróż po Europie. Jednak w przeciwieństwie do nas wszystko miał tak zorganizowane, że było to aż śmieszne. Np. w Sewilli czekając na lot, miał kilka godzin podczas których wg planu (liczącego kilkanaście stron!) miał spotkać się z kimś z CS-a, zjeść coś lokalnego i have fun. Wszystko pieczołowicie dopracowane, włączając do tego plan miasta i historyczne ciekawostki na jego temat. Ba, po dokładniejszym przejrzeniu okazało się, że ma nawet instrukcję „jak przetrwać katastrofę lotniczą” (z Sewilli leciał chyba do Mediolanu). Dla kontrastu my w tym nieszczęsnym autobusie nie miałyśmy żadnego planu, włączając w to brak noclegu na nadchodzącą noc.

Satysfakcja i radość, płynące z pokonywania granic, zarówno geograficznych jak i naszych własnych, pozostaną w nas na zawsze. Tak samo, jak na zawsze zostaną w nas wspomnienia pewnej sierpniowej nocy spędzonej w Setúbalu. Ocean, kawałek plaży i skały z tabliczką ostrzegającą: „Danger area! Rockfall”. Sangria, nauka samoobrony Ricardo, spacer z Anią, rybackie łódki a w oddali światła z przeciwległego brzegu, na którym mogliśmy dostrzec przylądek Tróia.

Obudziło mnie szarpanie za rękę. Tym razem to nie była Ania walcząca o więcej życiowej przestrzeni…

Tekst Anny i Asi Gołuchowskich został wyróżniony w naszym konkursie Opowieści spoza utartego szlaku.

Anna i Asia Goluchowskie

Anna Gołuchowska - etnolog z przypadku, podróżnik i fotograf z wyboru. Asia Gołuchowska - tegoroczna maturzystka właśnie rozpoczynająca swój gap year.

Komentarze: Bądź pierwsza/y