Peregrinos - Daria i Wojtek. (Fot. Daria Urban i Wojciech Kostyk)

Peregrinos – Daria i Wojtek. (Fot. Daria Urban i Wojciech Kostyk)

Większości ludzi słowo pielgrzymka być może kojarzy się jednoznacznie: starsze panie i odciski. I o ile odciski można uznać w zasadzie za element sine qua non, to pielgrzymki nie są zarezerwowane tylko dla starszych pań. Poza tym może być wesoło, może być z dreszczykiem. Oto o naszych pielgrzymkach opowieść w odcinkach.

– Już nie mam siły…
– Spoko… jeszcze tylko jakieś tysiąc siedemset kilometrów.
– …#&^!*&??!!^%@…

Nie jedliśmy nic od ośmiu godzin. Czekała nas długa noc w zdecydowanie za małym namiocie i jeszcze dłuższy poranny marsz w poszukiwaniu wody i jedzenia. Stopy pulsowały jednostajnym bólem, urozmaicanym co pewien czas piekącymi pęcherzami. Kręgosłup buntował się przed ciężkim plecakiem. Cały dzień lało jak z cebra, ale o luksusie wysuszenia ubrań nie można było marzyć. Ciepłego prysznica nie doświadczyliśmy od dobrych kilku dni i mieliśmy dosyć absolutnie wszystkiego. Nie, nie zagubiliśmy się w Patagonii, nie pokonywaliśmy kazachskich stepów, ani nie eksplorowaliśmy amazońskiej dżungli. Byliśmy we Francji…

Via Francigena

Via Francigena, czyli historyczny szlak, biegnący z Canterbury w Anglii, przez Francję, Szwajcarię, aż do Rzymu nie musiał nas długo do siebie przekonywać. Rok wcześniej po raz kolejny dotarliśmy do Santiago de Compostela – równie znanego ośrodka pielgrzymkowego w północnej Hiszpanii, przyciągającego wędrowców z całego świata. Dyskutując w międzynarodowym gronie o innych możliwych pieszych wyprawach poznaliśmy pewną Włoszkę, która wybierała się właśnie na Francigenę. Wyjaśniła nam, że szlakiem tym, czyli „Drogą Franków” już od czasów średniowiecza podążali do Rzymu mieszkańcy dzisiejszej Francji, Wielkiej Brytanii i krajów nadbałtyckich. Jedna z jego możliwych wersji znana jest z zapisków pozostawionych przez arcybiskupa Canterbury – Sigerica, który pod koniec X wieku udał się w pielgrzymkę do Rzymu i z powrotem. Na podstawie podanych przez niego etapów z nazwami miejscowości zrekonstruowano dzisiaj cały szlak.

– Ale co ty!? Dwa tysiące kilometrów? Piechotą? Bez oznaczeń na trasie i bez schronisk? Przecież nikt normalny takich rzeczy nie robi!

I tak to, jakieś dziesięć miesięcy później, staliśmy na Victoria Coach Station w Londynie i z wypchanymi do granic możliwości plecakami czekaliśmy na autobus, który zawiezie nas do Canterbury…

Anglia

Katedra w Canterbury - gotowi, do pielgrzymki start! (Fot. Daria Urban)

Katedra w Canterbury – gotowi, do pielgrzymki start! (Fot. Daria Urban)

– Bullshit! – to właśnie powie Anglik, gdy gdzieś w hrabstwie Kent, na pytanie dokąd idziesz, odpowiesz mu z rozbrajającą szczerością i głupawym uśmiechem na twarzy, że do Rzymu. Podobna reakcja spotka cię we Francji, gdzie usłyszysz Merde!, z długim sławnym francuskim rrrrr… A wyraz twarzy? Bezcenny!

Takie właśnie rozrywki towarzyszyły nam na trasie. Ale po kolei. Bez przeszkód dotarliśmy pod kanterberyjską katedrę, gdzie wręczono nam Credencial – paszport pielgrzyma, z miejscem na pieczątki, zbierane po drodze głównie na noclegach, w barach, czy w punktach informacji turystycznej. Miał być on od teraz naszym głównym identyfikatorem, a także przepustką do tanich schronisk i innych atrakcji. Tak prezentowała się przynajmniej teoria, bo przeczuwaliśmy, że w praktyce namiot okaże się niezastąpiony. I niewiele się pomyliliśmy.

A zaraz potem… Wzięliśmy głęboki wdech i nie przejmując się tym, że od celu dzieli nas ponad dwa miesiące wędrówki, zrobiliśmy pierwszy krok. Droga z Canterbury do Dover, gdzie czekał na nas prom do Francji, to tylko 30 kilometrów, lecz za to bardzo pięknych kilometrów. Szlak, który pokrywa się na tym odcinku z angielską trasą North Downs Way, wiedzie przez pola, porośnięte intensywnie zieloną trawą pastwiska i kwitnące łąki. Napotkany po drodze Anglik powiedział nam, że tymi pięknymi bezdrożami przejść można cały kraj z południa na północ. Tak bardzo ujęła nas przyroda i architektura angielskiej wsi oraz opuszczone, porośnięte bluszczem kościoły i cmentarze, że niemal natychmiast zapragnęliśmy sprawdzić tę teorię. Rzym jednak wzywał…

W drodze każdy jest pielgrzymem

Rzym. Każdemu może kojarzyć się inaczej. Jednemu z grobami męczenników i rezydującym obok papieżem, innemu z morzem zabytków, a jeszcze kolejnemu, z niekończącymi się imprezami. Tak samo sprawa ma się z wędrującymi po Francigenie szaleńcami. Dla części z nich jest to pielgrzymka w chrześcijańskim tego słowa znaczeniu – forma wyrzeczenia, skupienia się i wyciszenia, dla pogłębienia swojej wiary. Dla drugich – ścieżka duchowego rozwoju, niekoniecznie związana z jakąkolwiek religią. Okazja do przemyślenia pewnych spraw, poznania siebie i wprowadzenia zmian do uporządkowanego życia. Jeszcze innych w drogę pcha ciekawość świata, napotkanych ludzi, krajobrazów i kultury. Chęć sprawdzenia siebie, wytrzymałości własnego ciała i psychiki.

Tylko czy jest jakikolwiek sens dzielenia włóczykijów na grupy? Przecież nikt, niezależnie, czy buddysta, czy protestant, nie będzie się bez przerwy modlił przez 2000 kilometrów… A tego, kto wybiera się w drogę z czysto turystyczno-sportowych pobudek z pewnością w którymś momencie wielokilometrowej ciszy i tak dopadną filozoficzne refleksje.

Na drodze każdy jest pielgrzymem. Nie rozpoczyna jej jako pielgrzym, ale się nim staje. Wraz z każdym krokiem, kamieniem w bucie i ciężkim, zmęczonym oddechem. To sam szlak tworzy pielgrzymów. A czy kogoś zawiedzie do Mekki, nirwany, w stronę poczucia samospełnienia, czy w odmienne rejony, to już zupełnie inna kwestia.

To znak, że jesteśmy na dobrej drodze! (Fot. Wojciech Kostyk)

To znak, że jesteśmy na dobrej drodze! (Fot. Wojciech Kostyk)

* * * * *

Ale wróćmy na ziemię… To wcale nie jest trudne, gdy o grawitacji przypomina stukilowy plecak. Plecak, który pomaga w odstawieniu konsumpcjonistycznych nawyków. No bo chciałoby się wziąć tę koszulkę, i jeszcze tamtą… no i te spodnie w prążki… a potem nieś to człowieku przez dwa miesiące na własnym garbie.

Tak samo z zakupami po drodze. Nie możesz wziąć dwóch ciastek, chociaż obydwa zachęcająco się do Ciebie uśmiechają. Wystarczy Ci tylko jedno, żeby się najeść. A jeśli weźmiesz drugie, to będzie trzeba je nieść przez kolejne 30 kilometrów. No co ty… Pepsi!? Przecież to waży ponad kilogram!

Bardzo dobry odwyk. A wodę zawsze można dostać po drodze. Wystarczy zapukać do któregoś z domów. Bo czy ktokolwiek poskąpi dwóch litrów wody z kranu? A ile można się przy okazji nagadać z tubylcami!

Zatem szliśmy. Z butelką wody, jednym ciastkiem i drastycznie ograniczoną liczbą t-shirtów, w towarzystwie typowej angielskiej mżawki. Droga bez problemów doprowadziła nas do Dover, gdzie wkroczyliśmy na pokład zdecydowanie zbyt drogiego promu, pokonującego kanał La Manche. Próbując zagłuszyć wyrzuty sumienia – bo w końcu mieliśmy całą trasę przebyć jedynie dzięki sile własnych mięśni, maszerowaliśmy dzielnie wzdłuż pokładu. Z pewnym smutkiem pożegnaliśmy białe klify angielskiego wybrzeża, ale tuż przed nami rozciągało się kolejne wyzwanie – Francja. Teraz już byliśmy zdeterminowani, by aż do Rzymu dotrzeć na własnych nogach.

Francja

Francja, mimo tego, iż znajduje się w samym centrum Europy, była dla nas swoistą szkołą przetrwania. Brak jakichkolwiek schronisk (bo na hotele biednych studentów nie stać – a nawet gdyby było stać, to tak przecież ciekawiej), oznaczał wczesną pobudkę, zwijanie noclegu (podobnie jak w większości krajów UE rozbijanie namiotów na dziko jest nielegalne) i cały dzień marszu, aż do zapadnięcia zmroku, by w ukryciu móc znów rozbić nasz przybytek. (O ile łatwiejsze byłoby rozbicie namiotu gdzieś w centrum miasteczka, blisko sklepów i wody i otoczenie go zaklęciami ochronnymi niczym w Harrym Potterze…)

Polecamy: Inna Francja. Wycieczka po Normandii i Bretanii

Szklanka wody wieczorem i rano na umycie się, nie… nie tylko twarzy, lecz całego przepoconego, śmierdzącego ciała, musiała w zupełności wystarczyć. No i oczywiście odwieczny makaron z sosem pomidorowym – czyli nasze typowe podróżnicze menu.

Tak… Pierwsze kilometry w Europie kontynentalnej, mimo otaczającej nas cywilizacji, były zdecydowanie survivalem. Może nie tak imponującym jak w przypadku Beara Gryllsa, ale jednak survivalem. Chociaż w plecaku ciążyły nam trzy opasłe tomy przewodnika, początkowe tygodnie były ciągłym gonieniem za zgubioną drogą, wodą, czymś do jedzenia i miejscem na rozbicie namiotu.

Najbardziej zapadł nam w pamięci ten pierwszy raz, gdy mimo zbliżającej się nocy miejsca na nasz dziki camping nie było widać (chyba, że za takie uznać pole pełne kamieni, między jedną a drugą skibą). Przed nami rozciągał się las i tam kierował nas przewodnik. Na początku nic nie wskazywało na kłopoty; skręć w lewo, idź 400 metrów, potem kilometr, dwa. Przy trzecim z rzędu skręcie w lewo odnieśliśmy wrażenie, że droga wiedzie raczej do miejsca, w którym weszliśmy do lasu, aniżeli do tego, w którym mieliśmy z niego wyjść. Było coraz ciemniej, las wydawał z siebie różne dziwne odgłosy (które po ciemku brzmią jeszcze gorzej), a tabliczki na drzewach z napisem „Uwaga! Respektuj prawa myśliwych.” nie napawały optymizmem. W szczególności naszych bujnie owłosionych, niczym lisia kita głów.

Przez pola, przez łąki do Rzymu. (Fot. Daria Urban)

Przez pola, przez łąki do Rzymu. (Fot. Daria Urban)

Ryzykując zabłądzenie na noc w lesie, postanowiliśmy, że lepiej kierować się przeczuciem niż przewodnikiem i tak po pół godziny, w zupełnej już ciemności naszym oczom ukazała się tabliczka z oznaczeniem szlaku. Rozbiliśmy się w końcu gdzieś w wysokiej trawie, pomiędzy stadem krów, a ścianą lasu.

Nie dane było nam jednak dobrze się wyspać. Wieczorem towarzyszyło nam donośne muczenie łaciatych sąsiadów, a rankiem… odgłosy wystrzałów polujących (miejmy nadzieję, że nie na pielgrzymów) Francuzów.

Morał? W Europie też można przeżyć swoistą szkołę przetrwania. Oczywiście jeśli tylko mamy na to ochotę.

* * * * *

Nie zawsze jednak droga przypominała przygody rodem z westernu. Kilka dni po opuszczeniu Calais, gubiąc nieustannie szlak i zmagając się z niesłabnącym deszczem, wiatrem i potężnym katarem, doszliśmy do Wisques. Nasz przewodnik głosił radosną wieść: znajdujące się tam opactwo oferuje noclegi dla pielgrzymów. Rzeczony przybytek jednak zamknięty był na głucho. Straciliśmy już niemal wszelką nadzieję, gdy zza tajemniczej bramy wyszła energiczna kobieta w średnim wieku. Zaczepiona naszym nieśmiałym Bonsoir przyjrzała się nam uważnie i nagle nastąpił wielki i głośny wybuch:

– To Wy!!!
– My?
– No Wy?
– No my to my… ale co my?
– No, że to byliście wy!
– Że my?
– No jasne, że Wy!

Po szybkich wyjaśnieniach okazało się, że Paulette (bo tak właśnie było na imię naszej przyszłej wybawicielce) minęła nas samochodem jakieś 20 kilometrów wcześniej. Nie mogła się zatrzymać, bo gdzieś pędziła, ale przez resztę dnia myślała o dwóch wariatach, wlekących się poboczem z wielkimi plecakami i kosturami w rękach. I zaraz potem nastąpiła jeszcze potężniejsza erupcja wtórna: – Jezus, Maria! On wygląda jak Jezus!!!

Wojtek (podbudowany tym, że jednak bardziej jak Jezus, niż jak Maria), przybrał najbardziej natchnioną i świątobliwą minę na jaka było go stać w tych okolicznościach. Wystarczyło. Paulette zaprosiła nas do siebie na nocleg i przyjęła iście po królewsku.

To niesamowite jak bliska może stać się nagle przypadkowo poznana osoba. Wystarczy tylko trochę otwartości, uśmiechu i dobrej woli. A ile taki gest znaczy dla kogoś przemoczonego i głodnego, kto nie ma gdzie spędzić nocy? Choć dwa miesiące w trudnych warunkach może nie są najprzyjemniejsze, to jednak polecamy. Ten czas wystarczy, żeby nauczyć się doceniać posiadanie własnego dachu nad głową. To naprawdę wiele.

No kolejne wygody wcale nie trzeba było czekać zbyt długo. Tydzień później znów mogliśmy cieszyć się wygodnym łóżkiem miejskiego schroniska dla pielgrzymów. Nie… już nam wcale nie przeszkadzało, że w środku nocy zaatakowały nas rezydujące na strychu nietoperze…

Dalszy ciąg pielgrzymkowych opowieści: Via Francigena. Na pielgrzymce (cz. 2)

Wojciech Kostyk i Daria Urban

Sumując wspólnie przebyte kroki dziś byliby w Johannesburgu. W podróży stawiają na siłę własnych mięśni. Swoimi przygodami dzielą się na facebooku.

Komentarze: 4

Agata i Kamil 20 lutego 2013 o 21:48

Hej!
Przeczytaliśmy pewnego wieczoru wasz artykuł i.. jesteśmy zachwyceni! W tamtym roku byliśmy na pielgrzymce do Santiago i właśnie planujemy kolejne wakacje i kolejną pielgrzymkę.
Szukaliśmy więcej informacji o Via Francigena, ale ciężko jest nam znaleźć coś bardziej konkretnego. Jeżeli możecie udzielić nam paru wskazówek i odpowiedzieć nam na pytania to prosimy o kontakt na mail: kruszyna939@wp.pl.
Bardzo nam zależy i z góry dzięki:)
Pozdrawiamy!

Odpowiedz

Tom 22 lutego 2013 o 21:11

Hej Pielegrzymi!
VF super sprawa! Ja mam za sobą część włoską od Gran San Bernardo, troszkę bardziej ruchliwą i cywilizowaną – z tego co czytam w Waszej relacji – od francuskiej :)
Pozdrowienia, a dla tych co jeszcze nie byli – w drogę!
Tom

Odpowiedz

teda 19 lipca 2014 o 19:18

Hi, Mam za sobą kilka szlaków caminowych w Hiszpanii , a teraz kusi mnie Via Francigena. Po przeczytaniu Waszej realcji wiem już napewno, że pójdę. Mam tylko kłopot ze zdobyciem jakiegoś przewodnika. Moglibyście cos podpowiedzieć, gdzie i jak szukać ?
Interesuje mnie szlak już w samej Italii…
Z góry dziękuję za odpowiedź, trzymajcie się dzielnie – Teda

Odpowiedz

Wojciech Kostyk 18 października 2014 o 11:43

Hola Teda,
przepraszam, ze dopiero teraz odpisujemy, ale niedawno wróciliśmy z kolejnej wyprawy (tym razem z Polski do Jerozolimy pieszo).
Przewodniki po Via Francigenie oczywiście są tyle, że po włosku, niemiecku i angielsku. My korzystaliśmy z wersji angielskiej. Dołączam link do części po Italii.
http://www.amazon.com/LightFoot-Guide-via-Francigena-Edition/dp/2917183128

Pozdrawiamy i powodzenia na szlaku :)

Odpowiedz