Naszej wędrówki trasą Via Francigena drugi odcinek. Jak na pielgrzymkę przystało, i tym razem pojawi się wątek odcisków. Nie zabraknie i starszych pań!

Nad czym można dumać, gdy już miną zachwyty nad wschodami słońca, kroplami rosy na intensywnie zielonej trawie i dostojeństwem wysokich drzew?

Gdy skończy się przeklinać pędzące ciężarówki, spychające swym podmuchem biednych wędrowców do rowu i złorzeczyć na plagę odcisków na pięcie lub wpadające do butów kamienie?

Gdy obgada się już wszystkie ważne i błahe sprawy z towarzyszem drogi, to o czym można myśleć? No oczywiście, że o jedzeniu!

Porcja makaronu (najtańsza) z sosem pomidorowym (najtańszym), którą pochłanialiśmy każdego wieczoru działała niezwykle inspirująco, bo choć wiedzieliśmy, że z racji oszczędności nie mamy szans na zmiany w menu aż do końca wędrówki, to jakże miło było pomarzyć o zwykłym, polskim schabowym…

Przynajmniej w przypadku Darii, bo Wojtek – wegetarianin myślał o swoich umiłowanych korzonkach. Myślał też o czymś jeszcze…

Tu znajdziecie pierwszą część relacji: Via Francigena. Na pielgrzymce (cz. 1)

Mimo, że Francja przez którą dane nam było przemaszerować bardziej przypominała obraz nędzy i rozpaczy, aniżeli krainę winem i miodem płynącą w czasie kryzysu (choć rzeczywiście wina było co nie miara), to najbardziej w pamięci utkwiła mi kawa (a do jej miłośników się nie zaliczam). Sam czarny trunek przygotowywany w sposób raczej przeciętny, zachwyca bardziej kulturą w jaki Francuzi pochłaniają go z rana w ogromnych ilościach z miski zwanej bolem. Yerba mate, spokojnie ciążąca od kilku dni, zatrzęsła plecakiem wyczuwając zagrożenie i zbliżającą się (dziś już nie do pomyślenia) dwumiesięczną odstawkę.

Tak to w swoim podróżniczym dzienniku Wojtek opisywał kawowe doświadczenia. Fragment ten został przytoczony wiernie, w całości, gdyż jest przerażającym dowodem wielkiej wagi. Jak to możliwe, by z Yerba-mateisty-fanatyka powstał amator kawy?

Via Francigena potrafi doprowadzić człowieka do dziwnego stanu, choć nie bez znaczenia były czystki w plecakach, które urządziliśmy kilka dni po rozpoczęciu drogi. Aby jak najbardziej zredukować ciężar, który dźwigać mieliśmy przez ponad dwa miesiące, pożegnać musieliśmy się z nadliczbowymi lekami, ubraniami, kosmetykami i… dwoma kilogramami Mate. Niemal trzymiesięczny detoks był dla Wojtka trudnym przeżyciem… całe szczęście dziś nie musi już rozstawać się ze swoim ulubionym napojem.

Nogi za pas

Pomimo wielu przychylnie nastawionych do nas i naszej wyprawy ludzi, zdarzały się sytuacje, gdy trzeba nam było brać nogi za pas.

Siedzieliśmy właśnie w centrum Bruay, ciesząc się każdą chwilą odpoczynku, gdy na rowerze podjechał do nas wytatuowany, wykolczykowany i spalony dres. Jak się okazało po chwili rozmowy, z pochodzenia Polak. Do dziś ciężko nam jednoznacznie określić jaki był jego zamiar. Wskazał tylko głową na dwie dziwnie nam się przyglądające grupki, ostrzegając, że to niezbyt bezpieczne miasto i lepiej nigdzie się tu nie rozbijać.

Rzeczywiście miał sporo racji. Powybijane szyby w oknach, odrapane domy i sklepy, brud. Cóż więc mieliśmy innego zrobić, niż opuścić jak najszybciej to miejsce? Wstąpiliśmy tylko na chwilę do sklepu po coś na kolację. Zgraja 20-latków, z obojętną miną, godną samego Dona Corleone deptała nam po piętach. Krąg obserwujących nas typów spod ciemnej gwiazdy zaczął nas otaczać przy lodówce z parówkami.

Co do cholery? Kręcą Śmierć w Carrefourze? Trzymając się za kieszenie z portfelami, wybiegliśmy ze sklepu. Kluczyliśmy między ulicami co chwila zmieniając kierunek. Nienaturalnie przyśpieszyliśmy kroku i mimo późnej już godziny, prawie biegnąc, pokonaliśmy jeszcze 10 kilometrów, mając w głowach wizję ścigających nas dresów.

W końcu rozbiliśmy się daleko za miastem, na szczycie odludnego pagórka, licząc, że w nocy nikt z nowo poznanych kolegów nas nie odwiedzi. Zmęczeni i źli pocieszaliśmy się, że wyczerpaliśmy już limit nieszczęść na dzisiaj. Godzinę później rozpętała się wielka, letnia burza… Modliliśmy się tylko, żeby Zeus celował w czających się na nas tubylców, a nie w namiot…

Innym razem, tak długo błądziliśmy za drogowskazami na kemping, że myśląc iż dotarliśmy już do celu, wkroczyliśmy w sam środek slumsów. Miny zaskoczonych mieszkańców tego, chyba opuszczonego, starego kempingu, bardziej przerażały, niż wzbudzały śmiech, bo gdzieś w nich dało się wyczytać wizję łatwego jak dla nich zarobku. Całe szczęście, że nawet w takich miejscach spotkaliśmy dobrych ludzi, którzy zaoferowali swoją pomoc.

Pierwszy kryzys

Tymczasem dotarliśmy do Szampanii. Położone na malowniczych pagórkach winnice stanowiły przyjemną odmianę po płaskim, wiodącym często poboczami głównych dróg szlaku w północnej Francji. Aż do samego Rzymu, choć oczywiście z pewnymi przerwami, towarzyszyć miał nam odtąd charakterystyczny, lekko kwaśny zapach wygrzewających się na słońcu liści winogron.

Jednakże pomimo piękna krajobrazu, w Szampanii dopadł nas pierwszy poważny kryzys… psychiczny. Ciągłe noclegi w namiocie, prysznic w porywach dwa razy na tydzień. Mnożące się odciski na stopach i obolały kręgosłup, permanentnie wykrzywiony w dziwną stronę. Byliśmy po prostu zmęczeni. Ale to nie było najgorsze. Najgorsza była myśl, która nieustannie trzeszczała nam w głowach. Świadomość, że idziemy ponad czterysta kilometrów, jesteśmy już dość mocno wyczerpani, a nie przeszliśmy nawet jednej czwartej zaplanowanej trasy…

W takich to nastrojach zastała nas kolejna „atrakcja”: Ancienne Voie Romaine, czyli dawna droga, wytyczona jeszcze za czasów Imperium Rzymskiego. Dla posiadaczy bujnej wyobraźni to dość niezwykłe doświadczenie. W końcu tą samą trasą od wielu wieków podążali wędrowcy, zmagając się tak jak my ze słońcem, deszczem albo silnym wiatrem.

Jednakże wszelkie rozmyślania nad naturą świata, przemijaniem i powtarzalnością zjawisk przerwał brutalnie głośny jęk przerażenia, który niemal jednocześnie wydobył się z naszych zmęczonych gardeł. Weszliśmy właśnie na szczyt pagórka. Przed nami rozciągały się pola. Wydającą się nie mieć końca równinę przecinała biała, wąska droga. Prosta niczym precyzyjnie odrysowana od linijki kreska, ginąca daleko na horyzoncie. Żadnych wiosek, drzew, możliwości zdobycia jedzenia lub wody. Tylko my, wiatr i droga. Spojrzeliśmy na siebie. Tak… To właśnie jest nasz plan na najbliższe czterdzieści kilometrów…

Zatem szliśmy…



szliśmy…



i szliśmy…

Dziwne rzeczy przychodzą człowiekowi wtedy do głowy… Cały dzień w ciszy na rzymskiej drodze to już sporo, by spokojnie pomyśleć nad pewnymi sprawami. A dwa tysiące km? To dopiero może wywrócić całe życie do góry nogami… ale takie przewroty chyba każdemu powinny wyjść na dobre.

Zrobiło się późno. Zaszyliśmy się z naszym niezawodnym namiotem gdzieś w wysokiej trawie. Domów brak, sklepów brak, jedzenia brak, wszędzie dookoła tylko pola…. Zaraz, zaraz… Pola! Po dziesięciu minutach, z kilogramem błota pod paznokciami, przepełnieni szczęściem do granic możliwości, gotowaliśmy na naszym gazowym palniku kilogram ziemniaków.

Niczym bohaterowie

W tej sielskiej scenerii ziemniaczanych pól i łąk spotkaliśmy pierwszych wariatów – parę Australijczyków, którzy tak jak my pokonywali Francigenę. Różnica polegała jedynie na tym, że oni wędrówkę rozpoczęli w Rzymie, udając się do Canterbury. Od razu poczuliśmy się jak starzy znajomi. Tak samo zmęczeni, niewyspani i niedomyci, z wielkim bagażem na plecach, identycznym przewodnikiem w rękach. A przy tym oczywiście uśmiechnięci od ucha do ucha. Przystąpiliśmy też niezwłocznie do wymiany informacji. Przecież oni wiedzieli co nas czeka, a my znaliśmy drogę, która rozciągała się przed nimi. Nie mogliśmy jednak zamarudzić zbyt długo. W końcu kilometrów do celu nie ubywało…

Różnych pozytywnych spotkań przeżyliśmy bardzo wiele. Nierzadko bowiem zatrzymywały się obok nas samochody z zaciekawionymi kierowcami, pytającymi dokąd wleczemy się z tym wszystkim na plecach. Każdy chciał nas podwozić i nieraz trudno było im wszystkim wytłumaczyć, że bardzo dziękujemy, ale do Rzymu idziemy PIECHOTĄ. Tyle machających do nas rąk, tyle miłych słów i trzymanych kciuków, tyle bezinteresownych uśmiechów i ofiarowanych z troską butelek wody, bo przecież tak dzisiaj gorąco…

Uśmiechy to mało? Burza oklasków przywitała nas w kościele w Besançon po słowach księdza, który właśnie odprawiał mszę. Nieraz zdarzało nam się uchodzić za atrakcję turystyczną (kij w ręce, ogromne plecaki, cali w bandażach- widok niecodzienny), lecz tym razem wywyższono nas niemal do bohaterów: 800 kilometrów za nimi, śpią po krzakach (smród ciągnie się za nimi niemiłosierny), głodni ale, szczęśliwi, prawie jak święci asceci – tak mniej wiecej przedstawił nas ksiądz na początku mszy.

A po mszy? No cóż, nawet się tego spodziewaliśmy – wszystkie babcie się do nas zbiegły. A to żeby nam pogratulować, uścisnąć rękę (jeszcze tylko pierścienia na palcu jak u papieża brakowało), pochwalić się, że były w Polsce, że mają znajomych w Polsce, że mogą nas podwieźć 20 kilometrów, że to niebezpiecznie tak spać w krzakach, a to że to pieniądze dla nas, żebyśmy już w krzakach nie spali. Zwariowane, fantastyczne francuskie babcie, których uśmiech, żywiołowość, poczucie humoru i wysyp dobrych rad towarzyszyły nam przez resztę drogi.

W takim towarzystwie maszeruje się radośniej. (Fot. Daria Urban)

W takim towarzystwie maszeruje się radośniej. (Fot. Daria Urban)

Mimo niezwykle miłej atmosfery, cały czas spoglądaliśmy na zegarki. Była godzina 12, a przed nami jeszcze ogrom kilometrów. Po części z musu, po części dzięki energicznej reklamie ze strony kościelnych babć, postanowiliśmy zatrzymać się w Ornans. Miejscowości leżącej zaledwie 20 kilometrów za Besançon, a znanej jako miejsce narodzin Gustava Courbeta.

– Camping jest tam! Dokładnie po drugiej stronie rzeki… tyle, że… że jedyny most jest za… 2 kilometry.

Tak… tylko Francuzi mogli wpaść na pomysł, żeby w mieście wybudować tylko jeden most. Wraz z przekroczeniem rzeki rozszalała się burza i tak, całkowicie przemoczeni i zmęczeni, postanowiliśmy pozostać tu jeden dzień dłużej, ciesząc się odpoczynkiem, o którym od tak dawna myśleliśmy.

Oczywiście nie mogliśmy ominąć Muzeum Courbeta, znanego malarza – realisty, znajdującego się w jego rodzinnym domu (Daria – historyk sztuki, wpadła w niemal mistyczne uniesienie). Lecz i tak dla nas największą atrakcją tego dnia były ślimaki – wyżerka iście francuska. Zasłużyliśmy. W końcu od niemal miesiąca pochłanialiśmy tylko makaron z pomidorami… Ale tu mistycznych uniesień już nie było. Raczej kawałek trampka z pietruszką i czosnkiem…

Prosto z Ornans ruszyliśmy na podbój źródła rzeki Loue, które od kilku dni kusiło z broszur i plakatów. Francuska Jura tak bardzo nas urzekła swym pięknem, że za każdym razem gdy nadarzała się na to okazja zbaczaliśmy ze szlaku by móc dłużej napawać się jej urokami.

To dziwne, że czasami wystarczy tylko przekroczyć jedną drogę i wejść w las by móc zabite dechami domy zamienić na fascynujące cuda natury – wodospady, jaskinie, strumyki, góry – piękno samo w sobie. A samo źródło rzeki Loue? No cóż, mimo iż cała droga wzdłuż rzeki nas urzekła, nie wszystko musi być idealne. Ale kto wie, może gdyby człowiek nie wybudował tam elektrowni wodnej…

Francuską Jurę już tylko krok dzieli od granicy z Szwajcarią i niesamowicie pięknych Alp. Ale o tym w następnym odcinku…

Kolejna część pielgrzymkowych przygód: Via Francigena. Na pielgrzymce (cz. 3)

Wojciech Kostyk i Daria Urban

Sumując wspólnie przebyte kroki dziś byliby w Johannesburgu. W podróży stawiają na siłę własnych mięśni. Swoimi przygodami dzielą się na facebooku.

Komentarze: Bądź pierwsza/y