Szli, szli, szli… Przez Anglię, Francję, Szwajcarię. I doszli! Bo przecież wszystkie drogi prowadzą do Rzymu.

Wraz z zejściem z Wielkiej Przełęczy Św. Bernarda do Doliny Aosty dotychczasowa pogoda towarzysząca nam od Anglii uległa diametralnej zmianie. Choć do tej pory nie mogliśmy narzekać na klimat, to raptem kilka kilometrów po przekroczeniu granicy włoskiej temperatura dosłownie wycisnęła z nas siódme poty. Alpy, stanowiące naturalną barierę między śródziemnomorskim klimatem Półwyspu Apenińskiego, a górskim Szwajcarii, zafundowały nam istną bombę: czterdziestostopniowy upał pojawił się w jednej chwili, zupełnie jak po zamknięciu za sobą drzwi do sauny. I taka pogoda miała nam już towarzyszyć przez resztę drogi, a nawet jeszcze ocieplać się powoli wraz z każdym krokiem na południe.

W tych upałach po raz pierwszy trafiliśmy na uprawy ryżu. Może nie tak imponujące jak w południowo-wschodniej Azji, ale ciągnące się kilometrami, zalewane wodą pola, z których co chwilę wylatywały przestraszone kuropatwy, a czaple i bociany ze stoickim spokojem wyszukiwały wyżerki na obiad w postaci zagubionego muzyka z żabiej orkiestry. Niestety zewsząd otaczająca nas woda stwarzała też jak łatwo się domyślić pewne problemy. Pomijając kwestię braku miejsca na schronienie się przed palącym słońcem, największy koszmar stanowiła plaga wszędobylskich komarów. Każdego ranka, gdy tylko droga wiodła przez pola ryżowe, wędrówka zamieniała się w rozgrzewkę godną olimpijczyka. Marsz stawał się biegiem długodystansowym, w czasie którego ręce wykonywały skomplikowane magiczne akrobacje, odganiając się od natrętnych moskitów.

Pomiędzy tymi polami, spośród setek gatunków drzew dających upragniony cień, jeden stał się naszym ulubionym – figowiec. Nie tylko zapewniał osłonę przed słońcem, lecz pochłaniał dziesiątki minut wędrówki, w czasie których my z kolei pochłanialiśmy ociekające słodkim syropem, fioletowe, przepyszne figi. I tylko szkoda, że klimat w naszym kraju nie sprzyja ich uprawie.

* * *

Nie była to nasza pierwsza wizyta w Italii. Z naszej poprzedniej podróży do Włoch, kraj ten kojarzył nam się przede wszystkim z ogromną ilością zapierających dech w piersiach zabytków. Jednak gdy przed wymarszem na Francigenę analizowaliśmy szlak na mapie, ze smutkiem stwierdziliśmy, że najciekawsze monumenty omijamy. A to Turyn o sczterdzieścio, Florencję o trzydzieści, z kolei Pizę o 4 kilometrów. Mimo to droga zaprowadziła nas do miejscowości, które przewodniki i wycieczki często omijają, a które są równie urokliwe co stolica Piemontu, czy Toskanii.

Nikomu nie trzeba tłumaczyć jak niesamowite są zabytki w Sienie czy Viterbo, a do tego nie mogliśmy tam narzekać na wspaniałomyślne przyjęcie przez tamtejszych gospodarzy. Nieraz nawet załapaliśmy się na oprowadzenie po najważniejszych miejscach w mieście wraz z opowiedzeniem historii związanych z tym czy innym monumentem. Nam jednak w pamięci zapadły te mniejsze miasteczka jak San Gimignano, Abbadia Isola, czy Aula, wraz z ich urzekającą atmosferą w otoczeniu zabytków, jak w przypadku tego pierwszego, czy niesamowitymi opowieściami w pozostałych.

Aula na pierwszy rzut oka wydawała się zupełnie niewłoska, a nawet bardziej przypominała nam polskie miasto. Ale przy bliższym poznaniu udowodniła, że w każdym, nawet najmniejszym kawałku Włoch kryją się pełne historii miejsca. Nie dość, że zostaliśmy przyjęci w sposób iście królewski przez sześćdziesięcioletnią Włoszkę na wysokim obcasie, od której przez cały czas oprowadzania po Muzeum Pielgrzymów biła słodka woń perfum (przypominając nam, że podobnie jak od pątników tysiąc lat temu tak i od nas w odróżnieniu od sexy babusi nie czuć zapachu Coco Chanel, czy chociażby efektu axe), to Aula okazała się nie tylko miastem silnie związanym z pielgrzymami, lecz także z ciekawą historią.

Tutaj po raz pierwszy natknęliśmy się na labirynt, na który powinniśmy byli zwrócić uwagę już w Pavii – wzorowany na tym stworzonym przez Dedala, a od ponad tysiąca lat związany z wszystkimi pielgrzymami na całym świecie. Gdy w Lukce ujrzeliśmy ponownie ten sam motyw, a później na koszulkach naszych gospodarzy – pielgrzymów zapaleńców z Abbadii Isoli, wnet cała tajemnica się wyjaśniła. Labirynt ów symbolizować miał wewnętrzną przemianę pielgrzyma w drodze do Santiago, Rzymu i Jerozolimy.

Aula, mimo iż do największych i najważniejszych miast Włoch nie należy, od zawsze była związana z historią pielgrzymowania. W większości zrównana z ziemią przez naloty bombowe, do dziś skrywa pod ziemią dziesiątki niewybuchów, być może nawet pod schroniskiem, jak straszyli nasi gospodarze…

Inne z niepozornych miasteczek – Abbadia Isola, na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło jednym wielkim polem z kilkoma zabudowaniami. Jednak przy bliższym poznaniu odkrywała niezwykłą historię, jak łatwo się domyślić po nazwie miejscowości – zakonu znajdującego się tu kilka wieków temu. Zabudowania znajdujące się tuż obok ogromnego pola nie były niczym innym jak klasztorem, przystosowanym po opuszczeniu tego miejsca przez zakonników do potrzeb zwykłych mieszkańców i zatrzymujących się tu pielgrzymów. Pole natomiast było kiedyś ogromnym jeziorem pod którym mnisi wykopali tunele prowadzące z klasztoru do oddalonej o 20 kilometrów Sieny!!!

Za to San Gimignano uznać można za jeden wielki zabytek, z charakterystycznymi wieżami widocznymi już z daleka, z każdej strony otoczony malowniczymi winnicami. W środku historycznego miasta na wzgórzu okazało się, że z każdej strony otoczeni jesteśmy tak przytłaczającą ilością zabytków, że… postanowiliśmy dać sobie z nimi spokój i rozkoszować się lodami, pośród setek Włochów, tworzących cudowną, wieczorną atmosferę.

Każdy, kto choć raz miał możliwość spróbowania lodów włoskich wie, że niewiele mają one wspólnego z tymi sprzedawanymi w Polsce. Bo choć usilnie starano się w naszym kraju wmawiać, że zakręcone lody z automatu, to te same co na Półwyspie Apenińskim, to żadne nie mogą się z nimi równać. Za każdym razem, gdy stawaliśmy przed ladą w gelaterii, z każdego jej rogu nacierała na nas masa przeróżnych kolorów, nazw i smaków. Po wielominutowych namysłach, które z nich będą najlepsze, z uśmiechem na ustach, ba, z gębą wykrzywioną w radosnym uniesieniu, odbieraliśmy nasze, wywalczone w przepychance do kasy, wymarzone gelato. A później już nic nie było ważne – czekająca na nas dnia następnego droga, kilometry przed nami, obite kości w stopach, nawet perspektywa rannej głodówki z racji nadchodzącej niedzieli. Liczyły się tylko lody!

* * *

Całe szczęście mogliśmy dzielić się też radością z odkrywania Włoch z nielicznymi (ale jednak!) współpielgrzymami. Zmęczeni samotną drogą we Francji i Szwajcarii, mieliśmy w końcu szansę rozprawiać z innymi o odciskach i nadwyrężonych stawach, a także o wielu innych nieco głębszych tematach. Spotkaliśmy Juliana z Niemiec, który opowiadał o swoich przygodach w Patagonii, 75-latka z Amsterdamu, który każdego roku zostawia tam na parę miesięcy swoją żonę, by móc przemierzyć pieszo jakiś odległy szlak, a także dwie młode Francuzki, które całą drogę z Tuluzy przeszły bez grosza przy duszy, prosząc innych o wsparcie. Gdyby nie wspólnie przebyte kilometry, zapewne nie mielibyśmy okazji, by kiedykolwiek ze sobą porozmawiać.

Równie bliscy stawali się dla nas ci, których zostawialiśmy po drodze, idąc dalej w towarzystwie ich życzeń i przesyłanych z oddali uśmiechów. Jak wielkim darem jest spotkać właśnie takich dobrych ludzi mieliśmy okazję przekonać się już nie raz. I mimo, że w zasadzie nic o sobie nawzajem nie wiedzieliśmy, te kilka chwil spędzonych razem sprawiało, że staliśmy się sobie bliscy niczym przyjaciele.

Nie inaczej było we Włoszech:
– Cześć! Jestem Carlo, opiekuje się tutaj pielgrzymami! – przywitał nas pewnego razu dziarsko 76-letni staruszek zsiadając ze swojego wysłużonego roweru.
– Naprawdę? Ale skąd Pan wiedział, że właśnie idziemy?
– Jak tylko któryś z mieszkańców widzi zbliżających się do miasta pielgrzymów, dzwoni do mnie, a ja po nich wyjeżdżam na moim wehikule.
– Bez jaj!
– To skąd idziecie?
– Z Canterbury w Anglii.
– Bez jaj!

Nad wyraz energiczny, jak na swoje 76 lat dziadek, oprowadził nas i opowiedział historię Tromello – miasteczka, w którym przyjęto nas w tak niezwykły sposób. Na koniec Carlo zaprosił nas do swojego mini baru, częstując tym co pielgrzymi lubią najbardziej – lokalnym plackiem, zimną wodą i rozmową o innych pielgrzymach.

Na ścianie za naszymi plecami wisiała tablica ze zdjęciami uśmiechniętych od ucha do ucha pątników, siedzących dokładnie w tym samym miejscu, w którym siedzieliśmy my. Do każdej fotografii niezwykła, pełna pasji opowieść. Jeszcze tylko zdjęcie naszych zmęczonych twarzy, oznaczenie plecaków symbolami szlaku, pieczątka do credentialu, certyfikat przyjaciół Tromello i naładowani pozytywną energią mogliśmy ruszać dalej.

* * *

Następnego dnia dotarliśmy do Pavii. Być może i wybralibyśmy się na zwiedzanie, gdyby nie irytacja horrendalnymi cenami noclegu w hotelu niby-dla-pielgrzymów. Gdy wszystkie noclegi wymienione w naszym przewodniku okazały się bądź to nie istnieć, bądź zdecydowanie odbiegać od „pielgrzymich standardów”, zaczęliśmy witać się z dawno zapomnianym namiotem. Wizja noclegu obok ruchliwej ulicy nie zachęcała szczególnie, dlatego podjęliśmy jeszcze jedną próbę. Przemierzając boisko należące do ośrodka Don Bosco już z daleka usłyszeliśmy:

– Peregrinos! Chodźcie, chodźcie… Co was sprowadza?
– Szukamy noclegu, a na hotel za 20 € od osoby nas nie stać, tym bardziej, że idziemy od Canterbury.

I tyle wystarczyło.

– Póki co mogę wam zagwarantować szatnie jako nocleg, a po mszy kolację.

I nam też tyle wystarczyło. Salezjanin, który o nas nic nie wiedział, dał nam wszystko to, o czym marzyliśmy błądząc uliczkami Pavii.

Z pamiętnika Wojtka:

Jesteśmy w szatni piłkarskiej i jak dla mnie jest tu dużo większy komfort niż w Ostello za 20 €. Może nie ma wygodnych łóżek, czystej pościeli i własnego stolika nocnego. W zamian twarde ławki i posadzka, pajęczyny w kątach i hałasujący wentylator. Ale udostępnione bez najmniejszego problemu, ze zrozumieniem, że 20 € to za dużo, że pielgrzym to nie skarbonka, którą trzeba wydoić do końca. (…) Po pierwszym Camino chcieliśmy założyć albergue, może nawet z niego czerpać zyski. Teraz chyba wolałbym do niego dokładać.

Kolacja natomiast przyniosła nam kolejną porcję radości i pozytywnej energii na dalszą drogę. Gdy tylko się pojawiliśmy, najstarszy ze wszystkich czekających już na nas salezjanów, rozłożył ręce i z uśmiechem od ucha do ucha śpiewająco wykrzyczał: Szestochowa!. Nasz gospodarz opowiadał nam o swoich pielgrzymkach (Camino) i podróżach (także w Polsce), a na końcu zaprowadził do przeznaczonego dla nas pokoju, ze świeżą pościelą i klimatyzacją!

***

Powróćmy jeszcze na chwilę do Abadia Isola. Tym razem jednak w jego centrum nie znajdzie się historia, a znów gospodarze schroniska, w którym postanowiliśmy się zatrzymać. Wysłani tam przez Bractwo św. Jakuba, okazali się zupełnie jak my wciągnięci w pielgrzymowanie w każdym calu. Jak się okazało, to oni już prawie 15 lat temu, po setkach lat zapomnienia zaczęli na powrót oznaczać i „reklamować” sobie podobnym szlak via Francigena. Z jakim skutkiem, chyba nie trzeba mówić, czy może raczej pisać.

Mimo wspólnej pasji, najbardziej urzekło nas w nich coś innego – całkowite oddanie pątnikom. Dzwonek do drzwi. Pielgrzymi! Wchodźcie! Tu są łóżka, tu kawa i zimna woda dla was. Tu łazienka. Za dwie godziny obiad! I znów bez zbędnych komplikacji, wszystkie pytania i prośby przyjęte w całkowitym zrozumieniu.

Lecz moment, w którym mieliśmy ujrzeć ich prawdziwy szacunek i oddanie wędrowcom i podjętym przez nich trudom nadejść miał przed obiadem (swoją drogą zaserwowano w nim niesamowitą dziczyznę po toskańsku). Chociaż przy każdym prysznicu szorowaliśmy ile się da nasze nogi, to i tak śmierdziały niesamowicie… a oni je obmyli i… całowali!!!

* * *

I jeszcze jedne spośród tylu wspaniałych osób, o których chcielibyśmy wspomnieć. Siostry zakonne ze Sieny. Kwintesencja oddania swojego życia nie tylko pielgrzymom, ale i ludziom. W szczególności tym najbardziej potrzebującym.

Trójka babć w habitach w niepozornej kamienicy ukrytej pośród malowniczych uliczek Sieny, a mimo to chyba każdy mieszkaniec miasta znał te babcie i ten adres. Gdy zjawiają się pielgrzymi, są duszą towarzystwa, robią wspaniały obiad, kolację i śniadanie, zabierają na imprezę z okazji wygranego Palio, a nade wszystko częstują i upijają cytrynówką własnej roboty.

Na co dzień jednak, gdy nie ma pielgrzymów, ich drzwi są szeroko otwarte. Dają ciepły obiad bezdomnym i biednym, udostępniają łazienki by mogli się umyć. Dają schronienie dla samotnych młodych dziewczyn w ciąży, które za pracą opuściły własny kraj. Pomagają każdemu kto tego potrzebuje. I gdy człowiek tak na nie patrzy, na skórę pomarszczoną na dłoniach i policzkach, kręgosłupy wygięte pod ciężarem przebytych lat i pracy, to zastanawia się skąd biorą na to całe dobro, które czynią siłę i optymizm na każdy dzień? Skąd ta wiara w lepsze jutro? I skąd biorą się tak wspaniali ludzie i dlaczego jest ich tak mało?

* * *

Ze Sieny niedaleko było już do Lacjum, czyli regionu, którego nazwy uczy się już w podstawówce, a którego stolicą jest Rzym. Dwa tysiące kilometrów zmęczenia zaczęło powoli ustępować podnieceniu, że cel jest już tak blisko. W tym radosnym oczekiwaniu, schładzanym nieco przez niesłabnącą od rana ulewę, wkroczyliśmy do Viterbo – niegdysiejszej siedziby dworu papieskiego, miasta oddalonego o około 100 kilometrów od Rzymu. To właśnie tu narodziło się słowo konklawe, gdy zniecierpliwieni mieszkańcy miasta, nie mogąc doczekać się wyboru papieża, zamknęli na klucz debatujących kardynałów, pragnąc wymusić na nich przyspieszenie decyzji.

Zainteresowała nas zamieszczona w przewodniku informacja, że mijać będziemy ogólnodostępne gorące źródła, z których słynie miasto. Zbudowaliśmy sobie w głowach wizję licznych basenów, w których utrudzeni pielgrzymi mogą wymoczyć sobie nogi, zwłaszcza, że Daria zdążyła już od góry do dołu wytaplać się w grząskim błocie, rozjeżdżającym się pod nogami w hektolitrach deszczu. Zastaliśmy natomiast niewielką sadzawkę, wciśniętą między górę śmieci, opuszczoną przyczepę kempingową i legowisko zagubionego psa, który wzgardził naszymi ciastkami. Znad wody jednak unosiła się para, co zdecydowanie zachęciło nasze przemarznięte kości. Dołączyło do nas jeszcze dwóch Włochów, którzy przyjechali na miejsce samochodem, od razu w szlafrokach i kapciach. Zanurzyliśmy się w mętnej, specyficznie pachnącej wodzie i zamknęliśmy oczy, próbując poczuć atmosferę starożytnych, rzymskich term…

* * *

Viterbo od Rzymu dzielił już tylko krótki spacerek… Bo jak inaczej nazwać kilka dni wędrówki w odniesieniu do trasy, którą zdołaliśmy pokonać? Wkraczaliśmy do Wiecznego Miasta ogłuszeni rykiem samochodów i przytłoczeni smrodem spalin. Ze znużeniem mijały kolejne kilometry wzdłuż zatłoczonych dróg, a my nie mieliśmy pojęcia czy to już Rzym, czy jeszcze otaczające go osiedla. Wreszcie szlak kazał nam odejść od głównej drogi, kierując na pnącą się w górę, zacienioną parkową ścieżkę. Wchodziliśmy na Monte Mario – jedno z górujących nad miastem wzniesień, będące miejscem spacerów okolicznych mieszkańców.

Kiedy dotarliśmy na górę zobaczyliśmy w końcu to, na co czekaliśmy od ponad dwóch miesięcy. W zachodzącym słońcu, już niemal na wyciągnięcie ręki, piętrzyła się kopuła bazyliki św. Piotra, niczym balon unoszący się nad miastem.

Jeszcze niedawno, z perspektywy angielskiej mżawki, francuskich winnic i szwajcarskich Alp – tak nierealna. Teraz stała przed nami, bo tak po prostu spakowaliśmy plecak i ruszyliśmy w drogę…

Wojciech Kostyk i Daria Urban

Sumując wspólnie przebyte kroki dziś byliby w Johannesburgu. W podróży stawiają na siłę własnych mięśni. Swoimi przygodami dzielą się na facebooku.

Komentarze: Bądź pierwsza/y