Fascynacja – to właśnie ona wiedzie każdego głodnego wrażeń ku nowym odkryciom. Fascynacja wolnością, dzikimi zwierzętami i egzotyką zaprowadziła mnie mroźną zimą do słonecznych Indii. Co tam znalazłam?

Wszystkiego po trochu – piękno, uśmiech, nowe smaki, ale też strach, cierpienie i brak zrozumienia. I choć widziałam to już wcześniej, to jednak dopiero w Indiach mogłam pojąć naprawdę. Chociaż właśnie w tym kraju prawda zawsze kryje się za kłamstwem. Może dlatego jest o tyle cenniejsza, że trudniej ją dostrzec?

Zderzenie z indyjską rzeczywistością

Moja przygoda zaczęła się w Delhi, które przyznaję, odcisnęło się dość silnym wrażeniem. Na pewno każdy, kto nawet nigdy w Azji nie był, słyszał coś o Indiach. I ja, szykując się do podróży, wiedziałam, że ponoć brudno, że śmierdzi, że bieda i bezprawie. Uwierzcie mi jednak, iż to nasze wyobrażenie dalekie jest wciąż od rzeczywistości.

Przeciętny biały człowiek potrafi sam sobie przeczytać chociażby ten artykuł, bo nie tylko chodził do szkoły, ale jeszcze ma internet, a po jedzenie najzwyczajniej sięga do lodówki. Taka osoba nie pojmie realiów codzienności w Indiach, dopóki nie zobaczy ich na własne oczy i stanie się świadkiem tysięcy nieszczęść toczących się niemal na każdej ulicy. Po takim doświadczeniu można tylko zamilknąć lub otrząsnąć się i podzielić własnym szczęściem – nawet jeśli w pojęciu całego kraju niewiele to zmieni.

Dlatego właśnie moim głównym celem podróży była od początku praca w schronisku dla zwierząt, której poświęciłam się bez reszty. Wyobraźcie sobie wielomilionowe miasto, którego ulice zamieszkuje 300 tysięcy bezdomnych psów. To tyle, co ludność Katowic! A przecież jest jeszcze całe mnóstwo świętych krów, świń, kóz i owieczek pałętających się bez celu i wcinających plastikowe śmieci, bo zieleni tam niewiele. W takim właśnie Ahmedabadzie funkcjonuje raptem jeden ośrodek dla zwierząt szumnie zwany kliniką.

Z Delhi do Gujarat

Jednakże droga ze stolicy do stanu Gujarat jest długa, a po drodze tyle zabytków, że nie sposób było im się oprzeć. Pierwszy tydzień spędziłam w pociągach z jednego miasta do drugiego, żeby tylko zobaczyć jak najwięcej, żeby poczuć prawdziwe Indie. Napawałam zmysły widokiem Taj Mahal o świcie, podziwiałam jego zmieniające się barwy wraz ze wschodzącym nad miastem słońcem.

Zachwyciło mnie też różowe miasto Jaipur, które tętni życiem, a uśmiech jest stałym gościem na twarzach jego mieszkańców. Tam znajduje się słynne kino, gdzie spędziłam trzygodzinny wieczór z hitem prosto z Bollywood – oczywiście w języku hinduskim. Niezapowiedzianie, tuż przed rozpoczęciem filmu wszyscy gwałtownie wstali i… zaczęli śpiewać hymn narodowy!

Natomiast w Świątyni Małp malowniczo położonej wśród wzgórz mogłam odetchnąć od zgiełku i napawać się spokojem. Prawie, bo mnisi licząc na jałmużnę od odwiedzających, pobłogosławili moich znajomych, narysowali im kropkę na czole, po czym ogłosili ich małżeństwem!

Jodhpur jest zdecydowanie cichszym miejscem, gdzie dociera o wiele mniej turystów. Ale to właśnie tam na środku ulicy natknęłam się na głośną paradę kolorowych dam, niosących dzbany na głowach. Lokalne święto, czy może wesele? To bez znaczenia, bo i tak zostałam natychmiast zaproszona do wspólnej zabawy.

Dom starości dla świętych krów

Kiedy dotarłam wreszcie do Ahmedabadu, przyznaję, że nie przyszło mi łatwo przestawić się na pracę w tak surowych warunkach. Poziom higieny pozostawiał wiele do życzenia, brakowało też podstawowych leków. Już od początku zostałam rzucona na głęboką wodę – amputacja skrzydła i moja pierwsza operacja.

W związku z brakiem rozrywki w Indiach, jedyną atrakcją Hindusów jest puszczanie latawców. Chyba nie ma w mieście drzewa, na którym nie wisiałyby poskręcane żyłki, będące przyczyną okaleczeń i nierzadko również śmierci ptaków. A na miejscu nie tylko brak odpowiednich warunków, ale też fachowców – weterynaria w Indiach właściwie nie istnieje.

Jaghdis – pielęgniarz i jedyny stały pracownik – uczył mnie praktyki i podstaw chirurgii. W zamian starałam się przekazać wiedzę teoretyczną, chociaż dogadywaliśmy się niemalże bez słów. Dosłownie, bo Jaghdis nie tylko był analfabetą (do dziś zastanawia mnie jak rozróżniał leki), ale w dodatku nie posługiwał się angielskim.

A święte krowy, symbol Indii, o którym każdy słyszał? Chociaż zawdzięczają sobie wyższą „pozycję” w społeczeństwie hinduskim, to jednak ich los jest co najmniej równie marny.

Pracując w Indiach miałam okazję zobaczyć na własne oczy, czym jest dom starości dla krów. Państwo wyznacza ich całe mnóstwo w każdym stanie kraju. A na miejscu oprócz niedołężnych zwierząt nie ma nic. Brakuje trawy, jedzenia, że nie wspomnę już o opiece weterynaryjnej. Co więcej, eutanazja jest zabroniona.

Byłam świadkiem, jak zwierzęta w okropnej męczarni czekały na śmierć. Gdyby takiemu cierpiącemu zwierzęciu podać chociażby silny lek, na przykład morfinę, który złagodziłby ból – niestety, także i to jest zakazane. Więc co, tabletki od bólu głowy? Czy ryzykować odsiadkę w hinduskim więzieniu?

Operacja na kozie, infekcja u wielbłąda

Warto także wspomnieć, że wszelkie usługi, jak również leki, były całkowicie bezpłatne w klinice, w której pracowałam. Wystarczyło przyprowadzić okaleczone zwierzę i je tam zostawić lub tylko powiadomić, gdzie się ono znajduje – pracownicy pojechaliby z pomocą. Mimo to, ludzie rzadko zwracali się do nas – nawet jeśli to ich własne zwierzę, z którego naturalnie czerpali zyski, było w potrzebie.

I tak miałam okazję przeprowadzić swoją pierwszą operację na kozie, którą właściciel przyprowadził dopiero, kiedy była już u kresu wyczerpania. Innym razem usiłowaliśmy leczyć infekcję nosa u wielbłąda, powstałą na skutek okaleczenia specjalnym gwoździem, służącym do poskromienia zwierzęcia. Stan był poważny, bowiem okazało się, że w środku rozwija się całe mnóstwo larw much.

Tłumaczenia, że tylko usunięcie metalu pozwoli na całkowite wyleczenie, nie zrobiły na nikim wrażenia – nie zgodzili się. Oczekiwano raczej cudu, że w jeden dzień doprowadzimy wielbłąda do zdrowia. Czy mogę mieć pretensje do ludzi? To zwierzę utrzymywało hinduską rodzinę – każdy dzień w lecznicy był dla nich stratą. Szczęściem założyciel fundacji – Lalu – zdecydował się zrekompensować finansowo każdy dzień pozostawienia wielbłąda w klinice. Brzmi jak absurd – chyba jedynie w Indiach możliwe jest wynagradzanie właściciela za leczenie jego zwierzęcia!

Pani profesor z Europy

Poważna infekcja nosa u wielbłąda to skutek okaleczenia gwoździem. Zwierzęta w Indiach nie maja łatwego życia. (Fot. Natalia Rożniewska)

Poważna infekcja nosa u wielbłąda to skutek okaleczenia gwoździem. Zwierzęta w Indiach nie maja łatwego życia. (Fot. Natalia Rożniewska)

W takim świecie studentka z Europy postrzegana jest jako wykwalifikowany specjalista, co budziło we mnie śmiech za każdym razem, kiedy przedstawiano mnie jako profesora. Co więcej, musiałam podejmować decyzje o leczeniu gatunków, którymi w Polsce się w ogóle nie zajmujemy, jak wielbłąda czy małp.

I chociaż nie czułam się jeszcze gotowa na taką odpowiedzialność, to świadomość, że jeśli ja nie pomogę zwierzętom, to nikt tego nie zrobi, ogromnie mnie mobilizowała. Starałam się wykorzystać zdobytą dotąd wiedzę i we współpracy z Jaghdisem od rana niemal do północy wytężaliśmy siły skupieni na jednym tylko celu.

To, co mnie podnosi na duchu, to że w każdym zakątku świata czuwają ludzie wrażliwi, zdolni do poświęceń, bez względu czy dla ludzi, czy zwierząt. Może dzięki nim jest jeszcze tyle piękna na ziemi?

Radość nieopisana, kiedy mogłam podziwiać orły i jastrzębie, które znowu dumnie wznosiły się w powietrze. Te, które już nigdy nie polecą, odnalazły bezpieczny, dożywotni dom w schronisku. Widzieć wesołe szczeniaki i pełne wdzięczności spojrzenia czworonożnych pacjentów, to zdecydowanie najcenniejszy skarb tego zawodu. Czas spędzony w Indiach nie tylko pozwolił mi podszkolić swoje umiejętności, ale też pogłębił moje postrzeganie świata i przede wszystkim utwierdził mnie w przekonaniu, że droga, którą obrałam w życiu, jest moją drogą.

Po ciężkiej pracy wakacje na Goa

Na zakończenie mojego indyjskiego wolontariatu zdecydowałam się jeszcze na krótki wypoczynek na osławionym Goa. Plaże nieziemskie, a atmosfera jeszcze wspanialsza! O poranku obserwowałam wynurzające się z Morza Arabskiego delfiny, wieczory zaś spędzałam z gitarą w towarzystwie podróżników z całego świata słuchając pieśni w języku hebrajskim. Rozkoszowałam się kuchnią Indii, a w szczególności świeżymi owocami morza.

Zagłębiałam się w tę fascynującą kulturę z każdym nowym doświadczeniem. Udało mi się również zwiedzić nowoczesny i tłoczny Bombaj, a także Palitanę, gdzie na wzgórzu mieści się ponad tysiąc świątyń wyznawców dżinizmu. Po miesięcznej podróży czułam się bogatsza nie tylko o nowe umiejętności, ale przede wszystkim o niezapomniane wrażenia będące wspomnieniem przygody życia – mój skarb z Indii.

Natalia Rożniewska

Studentka weterynarii, miłośniczka dzikich zwierząt i pasjonatka podróży. Najbardziej lubi podziwiać świat z końskiego grzbietu, a odwiedzane kraje poznaje pracując jako wolontariuszka.

Komentarze: 6

Rozmal 31 sierpnia 2011 o 19:09

Wspaniałe przeżycia opisuje Natalia z Indii. To cudowne rzeczywiście, że jest ktoś, komu los zwierząt w kraju im tak nieprzyjaznym, nie jest obojętny. Podziwiam odwagę i wielką pasję.

Odpowiedz

Pawel Zalewski 31 sierpnia 2011 o 20:34

Świetnie opisane przeżycia, takie inne, a tak dobrze pokazują inny świat.

Odpowiedz

Marta Gabryel 2 września 2011 o 15:02

Natalia !! Tak trzymaj…. Pełen szacunek , a to zdjecie w fartuchu …Bomba

Odpowiedz

Ja 2 września 2011 o 15:03

Natalia!! Tak trzymaj ..  Pełen szacunek .. A to zdjecie w fartuchu Bomba

Odpowiedz

Robert Robb Maciąg 13 września 2011 o 8:45

świetne …. 

Odpowiedz

Natalia Rożniewska 13 września 2011 o 13:32

Dziękuję wszystkim za komentarze :) Obiecuję więcej artykułów z RPA, ale żeby tam pojechać, potrzebuję 1000 kliknięć LUBIĘ TO na facebooku- http://www.facebook.com/pages/Operacja-Dzika-Afryka/131806753581766 Będę wdzięczna za Waszą pomoc :) Wylot już za cztery miesiące!

Odpowiedz